
Sport od zawsze był obecny w życiu Marcina, choć jego zawodowa ścieżka potoczyła się w zupełnie innym kierunku. Mimo ukończenia Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu w Gdańsku, od ponad osiemnastu lat związany jest z branżą morską — zajmuje się budową i wyposażeniem elektrycznym statków, platform oraz innych jednostek pływających.
Po godzinach pracy zamienia narzędzia na rower grawitacyjny. Największą pasją Marcina nie są jednak typowe przejażdżki rowerowe po płaskim terenie, lecz szybkie zjazdy w dół — po leśnych ścieżkach, nierównościach i skoczniach. To kolarstwo grawitacyjne, znane szerzej jako freeride lub downhill. Od kilku lat startuje w zawodach, zarówno lokalnych, jak i ogólnopolskich, z których wielokrotnie wracał z medalami, dyplomami i pucharami.

Tej zimy postanowił pójść o krok dalej. Przeglądając rekordy Guinnessa, zauważył, że wciąż nikt nie podjął próby ustanowienia oficjalnego wyniku w kategorii najszybszej jazdy na rowerze bez trzymania kierownicy. Zgłosił więc własną propozycję — bez większych oczekiwań, ale z nadzieją na akceptację. Po pięciu miesiącach oczekiwania otrzymał odpowiedź: jego wniosek został przyjęty.
Zamieniliśmy kilka słów z Marcinem:
– Otrzymałeś oficjalne wytyczne od Guinnessa. Co musiałeś spełnić, aby rekord został uznany?
Dostałem szczegółową listę wymagań technicznych i organizacyjnych. Musiałem zadbać o to, żeby każdy etap próby został udokumentowany zgodnie z ich standardami — od pomiarów, przez zabezpieczenia, aż po zapis wideo z kilku różnych kamer.


– Co okazało się największym wyzwaniem podczas przygotowań?
Zdecydowanie znalezienie odpowiedniego terenu. Żeby rozpędzić się do ponad 140 km/h bez trzymania kierownicy, potrzebna była długa, idealnie prosta nawierzchnia. W Polsce takich miejsc prawie nie ma.
– Jak udało Ci się to rozwiązać?
Pomogło mi Kosakowo – Sport. Jako jedyni wyrazili chęć współpracy i zaoferowali pełne wsparcie. Bez nich ten rekord pozostałby tylko marzeniem.
– Początkowo planowałeś duże wydarzenie?
Tak, chciałem zrobić z tego spektakl z publicznością i obecnością sędziego Guinnessa. Niestety sam przyjazd sędziego do Polski kosztowałby około 60 tysięcy złotych, więc zdecydowałem się na tańszy wariant. Wszystko nagraliśmy i wysłaliśmy do weryfikacji.
– No i… stało się! Kiedy padł rekord?
25 września 2025 roku. Udało się! Ustanowiłem nowy rekord i zostałem pierwszą osobą, która tego dokonała. Nowy rekord musi jeszcze zatwierdzić komisja. Sprawdzi, czy spełniono wszystkie wymogi – jak pomiar czasu przez profesjonalną firmę czy terenu przez geodetę.


– Co dla Ciebie znaczy jazda na rowerze w tak ekstremalnym wydaniu?
To nie tylko sport. To moja ucieczka od codzienności — sposób na złapanie oddechu i oczyszczenie głowy. Po prostu robię to, co kocham.

Nie dokonałbym tego sam. Ogromne podziękowania kieruję do ekipy Blackriders, Kosakowo Sport, BigFoot Works Bike Park a także do Krzysztofa Zalewskiego, którzy od początku wierzyli w ten projekt. Ich wsparcie — organizacyjne, techniczne i mentalne — było kluczowe.