Parę weekendów temu miałem okazję wystartować w mistrzostwach Wielkiej Brytanii w four crossie. Ku powszechnemu zdziwieniu zostałem dopuszczony do startu w elicie na podstawie polskiej licencji, nie otrzymałbym jedynie medalu oraz koszulki w przypadku zwycięstwa. Ach, szkoda! Przynajmniej miałbym o co powalczyć ;) A tak zostało mi tylko opowiadać. Przepraszam za brak dobrych zdjęć – żadne jeszcze nie wypłynęły, liczę na Waszą wyobraźnię. Siądźcie więc w kręgu podlanego naftą ogniska i posłuchajcie…
Wpierw napiszę parę słów o ogólnej organizacji, bowiem Anglikom dużo do nas brakuje. W sobotę miały się odbyć zawody w four crossie, natomiast w niedzielę kolejna edycja British Downhill Series – czyli ogólnie gruba impreza. Po znalezieniu biura zapisów (które odbywały się w kontenerze tuż obok opuszczonego stoiska i nikt nawet nie pomyślał, by tam kogoś szukać) poszedłem na trasę. Ku wszystkich zdziwieniu, o planowanej porze rozpoczęcia treningów (dnia drugiego) na tor wjechała koparka, by w ostatniej chwili poprawić jedną z nie do końca przemyślanych przeszkód. Zajął się tym jeden z zawodników, za co trudno go winić – bo zmiana wyszła zdecydowanie na dobre. Jeszcze tylko uklepaliśmy butami wyrównany fragment by oszczędzić bólu biednym nadgarstkom i trasa była gotowa! No, prawie, bowiem końcówka nakładała się z trasą DH, a treningi prowadzone były w tym samym czasie. Oczywiście te four crossowe zostały przedłużone byśmy też mogli ów fragment kilka razy zjechać, nie wiem tylko dlaczego nie uwzględnili tego od początku w harmonogramie. Ten z resztą i tak nikogo nie interesował, dodatkowe problemy z bramką startową spowodowały dość konkretną obsuwę i praktyczny brak treningu z nią związanego. Do wieczornych zawodów udało się ją naprawić, ale już liczyłem na starty ze słowną komendą „obserwuj bramkę i światło”, niczym w słynnym Dzierżoniowie :)) Pasowałoby. Do tego informacja na poziomie komentatora z wyłączonym mikrofonem, więc mniej lub więcej nikt nie wiedział co się dzieje – trasa otwarta, to jeździmy.
O trasie powiem słów kilka. Ogólny styl i nawierzchnia jaką kojarzę z Czech, czyli dość dziko – pełno trawy, luźnych kamyków, specyficznie wynoszące wybicia (strome ścianki bez specjalnego profilu, podobnie jak lądowania – dość trudno było się wkleić tak, by się w nie zmieścić i nie przyhaczyć tylnym kołem). Jak na nasze standardy przygotowanie fatalne, ale organizatorom i tak należy się siekierka za odkopanie jej z chwastów. Na zeszłoroczne mistrzostwa, w tym samym miejscu, trasa nie była ruszana od ostatnich zawodów w 2006 roku – trudno się więc dziwić nastawieniu zawodników. Specyficzny był jej ogólny przebieg, nie bez powodu dostała przydomek „Redbull Straight Rhythm”. Nie licząc trawiastej szykany dodanej na samym początku i końcu, miała może ze trzy lekkie zakręty, z czego pierwsze dwa na samym początku odcinały opcję jakiejkolwiek walki. 4cross jak się patrzy! Może dzięki temu tak dobrze radzili sobie startujący downhillowcy, muszę przyznać że stylem i kontrolą roweru przyćmili całą angielską czołówkę four crossu.
Było więc trochę zjazdowo, ale na czasowe eliminacje tor sprawdził się znakomicie. Czasy wahały się od 36s do ponad 42s (ogromne różnice! Było gdzie zyskać i stracić), ja ze stratą około 3s do zwycięzcy uplasowałem się na 15 pozycji. Czyli ledwo przeszedłem, a przejazd miałem dość czysty! Zdecydowanie był poziom. Riderów w elicie stawiło się 25, pomimo ślubu jednego z zawodników! Spokojnie dobilibyśmy do 30 gdyby nie to. Warto zauważyć, że było w tym kilku chłopaków z downhillu, którzy jak wspomniałem radzili sobie całkiem nieźle. W końcu na takich poligonach wychowywały się angielskie sławy, jak choćby rodzinka Athertonów czy Stefan Peat (mnie zapisali jako Jake, więc też sobie odmienię – a co!). Po dobrych ścigankach na hardtailu ten ich downhill musiał być strasznie lajtowy… ;)
Później przyszedł czas na finały. Mimo wszystko trasa dawała radę, głównie dzięki oldschoolowemu początkowi – pierwszy trawiasty zakręt z ujemnym pochyleniem i drugi, też płaski, przed wskoczeniem na jednoosobową część trasy zdecydowanie zapewniały cudowną walkę. W pierwszym przejeździe powinienem odpaść na trzeciej pozycji, jednak końcowa – równie oldschoolowa – szykana lubiła podstawiać najszybszym nogę i fartem dostałem się do półfinałów. Szczęściu nie było końca, bowiem w kolejnym biegu jechałem czwarty, gdy tym razem dwójka zawodników postanowiła się przede mną wyłożyć! Praktycznie tuż przed linią mety. Wtedy dopiero dostałem skrzydeł, niesiony na fali sukcesów płynnie ich ominąłem i niczym jeż chcący wtargnąć na jezdnię… stanąłem! Zatrzymałem się i puściłem przodem pierwszego, który się podniósł.
Wiem, pewnie głupie to było. Nie wiem czy jest sens o tym pisać. Po prostu źle bym się poczuł odbierając komuś zasłużone punkty UCI i możliwość wyjazdu na Mistrzostwa Świata (tak, oni mają tu o co walczyć, nie jadą po marchewkę) samemu wspierając się tylko szczęściem. Nie czas chyba jednak na komentarze… przejdę więc do małego finału, w którym wreszcie udało mi się powalczyć na poziomie. Niesiony na wspomnianych skrzydłach sukcesu, z bramki wyszedłem na równi z resztą! Miałem co prawda najgorszą – zewnętrzną pozycję, jednak dzięki szykanie udało się to przemienić w zaletę. Poszedłem szeroko po zewnętrznej gdy reszta się tłukła w zakręcie, dokręciłem jak wściekły chomik w kółku swej niedoli i w kolejny nawrót wpadłem po wewnętrznej na drugą pozycję. Dalej przyjemny, indywidualny przejazd (ależ się głośno wokół zrobiło!) i prosta z hopkami. Pierwszą skoczyłem na płaskie (zbyt duże te skrzydła miałem!) przez co straciłem trochę prędkości, a wyuczona z zeszłego przejazdu kultura sprawiła, żem przed końcową sekcją zakrętów zjechał na prawo, zostawiając mnóstwo miejsca po wewnętrznej. Wykorzystał to czający się za mną Will Evans („Where there is Will, there is a way”) i z gracją wjechał przede mnie nim zdążyłem cokolwiek zrobić. Trzecia pozycja czyli 7dmy ogółem, za mną Alex Metcalfe, pierwszy w tym biegu Phil Atwill (dobry BANG, co? :D). I tak mnie z resztą przenieśli na 8sme miejsce, żebym Anglikom prestiżu nie obniżał ;) Zawody wygrał Scott Beaumount, gość pomimo wieku ciągle ma parę w nogach i raczej nie planuje tego zmieniać.
Na zakończenie słów kilka o ogólnym klimacie, bo warto o tym nadmienić. Po pierwsze, wszyscy spali pod namiotami! Zarówno ludzie z 4crossu jak i DH, może poza sponsorowaną czołówką. Być może to kwestia wysokich cen ichniejszych noclegów, choć wątpię że dla Anglików to jakiś problem… wyobrażacie sobie w takim wydaniu Polaków!? Moi znajomi wyśmialiby taki pomysł od razu. Tu natomiast campingi na parkingach to norma, choć są urządzane w nadzwyczaj cywilizowany sposób. Jeden znajomy przywiózł metalową beczkę do rozpalenia ogniska, również router z wifi, inny z kolei zaopatrzył się w skórzany fotel. Do tego „mieszkalne” namioty, grille z kuchenką – i tak spędzaliśmy wieczór, w gronie rywali, wokół płonącej beczki przy której iskrzyły się soczyste kiełbaski. Na środku pola dzieciaki wykopały sobie kilka zakrętów w formie małych kolein. Trudne to było do przejechania, ja nie umiałem się utrzymać przy większej prędkości. Wyobrażacie sobie, jak w takim czymś bawiłyby się Brycelandy lub inni prosi? To teraz wyobraźcie sobie taki obrazek wśród dzieciaków 13 – 15 lat :) Coś niesamowitego, technika jakiej u nas w czołówce można by szukać! Zwykły plac zabaw, szkolne dzieciaki, a mi się aż głupio zrobiło i wróciłem pod auto.
Podsumowując, zawody typowo angielskie (to ci niespodzianka!). Sielankowy klimat mimo ostrej walki na łokcie, frajda z jazdy po trasie zrobionej na odwal. Kolejny raz potwierdziło się, że sport tworzą ludzie – nie organizatorzy. Bo na British Cycling narzekają tu nie mniej, niż my na PZKol. I absurdy też wcale mniejsze nie są. Mimo wszystko, ludzie wolą jeździć niż trzepać pianę z fotela… że trasa nie ta, że zawodników brakuje, że chaos i nikt nic nie wie. Co z tego!? Let’s go rraaacing, kolego!
*Oczywiście, przyznać trzeba że finanse zwykle nie są dla nich problemem… Czyżby w tym tkwiła cała różnica?
Linki:
Amatorska relacja z finałów: facebook.com (mój przejazd startuje 6:55, ja po zewnętrznej)
Kilka zdjęć z pinkbike: pinkbike.com/u/crazycurrie
—
Tekst i zdjęcia: Jakub Klein