Czy kolarstwo górskie podzieli los narciarstwa? A my kolarze zostaniemy zamknięci pod kluczem w ekskluzywnych rowerowych kurortach, gdzie kolorowy tłum wielopokoleniowych rodzin w modnych ubraniach na najnowszych karbonowych, elektrycznych ‘góralach’ będzie wspólnie pokonywał łagodne i gładkie jak pupa niemowlęcia flow-traile? Czy jesteśmy skazani – jak Indianie – na egzystencję w rowerowych rezerwatach?
W czasach narciarstwa bez narciarskich kurortów, mój dziadek – pochodzący z Brennej – jako młody chłopak brał drewniane narty i kijki z domu na plecy i szedł na pobliskie szczyty Klimczoka, Szyndzielni czy Skrzycznego, by potem zjeżdżać z kolegami do domów w rodzinnej wsi. Kilkadziesiąt lat później, weekendowy wypad na narty z dzieciakami do górskich ośrodków z wyciągiem jest – jakże popularną – zbiorową zimową rozrywką.
Mojemu dziadkowi towarzyszył chrzęst zmrożonego śniegu pod stopami i przyroda na wyciągnięcie ręki. Człowiek znał swoje miejsce wśród gór i czuł przed nimi respekt, idąc na narty wśród ośnieżonych świerków mógł w skupieniu odpocząć od trosk niełatwego życia i biedy. Nie było karczmy z frytkami i kiełbaską popijaną grzanym piwem. Nie było też godzinnych kolejek do krzesełka, bo szczyty przecież zdobywało się pieszo lub na nartach, bez jazgotu disco-polo towarzyszącego narciarzom z głośników rozstawionych co kilkanaście metrów by „uprzyjemnić” jazdę po niemiłosiernie zatłoczonym stoku. W zamian były samotne ośnieżone szczyty gór, biały puch pod nartami, ostre zimowe słońce wypalające oczy lub gęsta jak kisiel mgła, chowająca krętą drogę do domu.
Zaczynając przygodę z MTB, kontakt z górami majaczącymi we mgle, rosą na trawie i zapachem żywicy z sosen i świerków był równie ważny jak smak adrenaliny podczas pierwszego zjazdu z Turbacza, gdzie prosta radość z jazdy na złamanie karku mieszała się z bólem zmasakrowanych „na galaretę” kolan i łokci od niezliczonych gleb w błotnej mazi.
Mimo uzależnienia od samej jazdy na rowerze, chłonęliśmy z przyjaciółmi zmieniające się górskie krajobrazy i pory roku, razem cierpieliśmy katusze na stromych podejściach – by na koniec dzielić się z zapominalskim compadre kanapką i bananem. Szlaki i ścieżki prowadziły nas w nieznane, nowe miejsca a my poszukiwaliśmy coraz większych wyzwań w postaci kłębiących się wężowych zwojów korzeni czy kobierców utkanych z głazowisk ręką szalonego bacy. Nieraz zdarzało się, że nasze wypady kończyliśmy już po zmroku, przy świetle śmiesznych rowerowych lampek, przy których XIX-wieczny kaganek mógłby oślepiać niczym słońce na równiku.
Kiedyś wizyty w „bikeparkach” (a raczej ośrodkach z wyciągiem, gdzie ktoś zbudował trasę DH) były ciekawym urozmaiceniem od jazdy po górach, okazją do szlifowania umiejętności latania hop i dropów, jeżdżenia po ściankach. Podobnie jak lokalne miejscówki, służące w martwym zimowym sezonie do wyżycia się na rowerze, kiedy śnieg zalegał wysoko w górach.
Erę górskiej rowerowej eksploracji, której przyświecało motto „gdziekolwiek, byleby w górach” czy złotych lat freeride’u wyparły ostatnio: moda na profesjonalny enduro-racing, rowerowe szafiarki w żarówiastych ubraniach oraz „Ajlajny” w bike-parkach z małolatami latającymi wielkie gapy w fullfejsach i ‘żonobijkach’.
Pozornie kolarstwo górskie przeżywa rozkwit, modne dyscypliny jak ciągle świeże ‘enduro’ czy powracający do łask ‘downhill’ przyciągają rzesze nowicjuszy, łaknących towarzystwa i dobrej zabawy. Wraz z eksplozją liczby jeżdżących na ‘góralach’, jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać miejscówki z trasami projektowanymi wyłącznie pod kątem jazdy na rowerze. Jeszcze 15 lat temu kanadyjski Whistler był jedyną i nieosiągalną rowerową mekką, a europejskie czy amerykańskie bikeparki dopiero raczkowały. Obecnie praktycznie każdy alpejski kurort od Austrii przez Szwajcarię i Włochy po Francje ma trasy rowerowe DH, FR lub podobnego typu. Wraz z lawinową popularyzacją zawodów enduro, rowerowe miasteczka jak Lago di Garda, Finale Ligurie (czy nawet czeskie Rychleby) przez cały rok przeżywają najazd rowerowej braci mówiącej wszystkimi językami świata.
Lawina już ruszyła, branża rowerowa poczuła, że po latach chudych nadchodzą znowu lata tłuste (tak jak i tłuste rowery z grubaśnymi oponkami). Podobnie jak na początku la 90’, tylko jeszcze lepiej. Kolorowe rowery górskie dla całej rodziny, od najmłodszych dzieci po emerytów ma już każdy większy producent rowerów. Do tego ubrania, kaski, plecaki i inne akcesoria – biznes się kręci!
Brakuje jeszcze tras, po których początkujący mogliby jeździć. Na szczęście budowniczowie górskich ścieżek idą w sukurs potrzebom nowicjuszy, wszędzie powstają trasy „Familijne”, łagodne i gładkie, mające przyciągnąć jak najwięcej amatorów MTB. Musi być prosto i bez wysiłku, męczące zdobywanie szczytów, jazda po nierównym terenie, kamieniach, korzeniach – wszystko to może zniechęcić początkujących do jazdy po górach. Do tego otyłe dzieci bez kondycji i brzuchaci korporacyjni managerowie-emeryci, poszukujący nowych rozrywek za kasę z dywidendy. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy kolarstwo górskie zaczęło przypominać lunapark, gdzie każdy kupujący bilet musi się dobrze bawić, bo inaczej zażąda zwrotu pieniędzy za nieudaną rozrywkę.
Tylko nieliczni zauważą, że wraz ze wzrostem liczby jeżdżących po górach, zaczyna przybywać tabliczek „ZAKAZ WJAZDU ROWEREM”. Wszystko jest na pozór logiczne – skoro są trasy rowerowe w bikeparkach, niech tam szaleją nieodpowiedzialni poszukiwacze adrenaliny na dwóch kółkach. Zatem wysokogórskie alpejskie ścieżki wydeptane przez rzymskie wojska, pasterzy kóz czy partyzantów z obu wojen XX wieku należy zostawić wyłącznie „odpowiedzialnym” piechurom.
Również nieliczni – zapewne wieczni malkontenci i staromodne smutasy – zauważą łagodniejące z roku na rok trasy DH, rosnącą popularność tras typu ‘aline’ z dużymi hopami, ale też i gładkimi najazdami i szerokimi bandami. Wąskie drewniane konstrukcje (northshory) można policzyć na palcach jednej ręki, bo jakiś specjalista od BHP na pewno uznał że są niebezpieczne i wymagają nadludzkich umiejętności Avengersów, aby je bezpiecznie pokonać.
W pogoni za popularnością i egalitarnością, zatracamy istotę MTB – obcowania z pięknem gór i adrenaliny z jazdy na rowerze. Ryzyko, strach i wyczerpujące fizyczne zmęczenie zamieniamy na rajską krainę łagodności. Zamykamy się do rezerwatów, gdzie jazda na rowerze tylko z pozoru ją przypomina.
Czy wszystko już stracone?
A może wracając do analogii z narciarstwem – patrząc jak świeży ‘powder’ jest natychmiast rozjeżdżany tuż po solidnych opadach białego puchu w najbardziej znanych i kultowych zimowych miejscówkach – jest dla nas, kolarzy górskich, jeszcze jakaś nadzieja?
Niech żyje wolna jazda!