Relację z Pucharu Świata w four crossie pierwszy raz obejrzałem w 2008 roku. Niedługo później sam zacząłem się ścigać, a wraz z ilością zaliczanych zawodów rósł też i mój apetyt. Z czasem udało się pojechać za granicę – wpierw sąsiednie Czechy, później Niemcy (pozdro dla Łysego i Slipczaka! :D), Austria, Włochy… i tak się to powoli rozszerzało. Najmocniej kusiło jednak Fort William – zawsze najciekawszy punkt sezonu, zawsze tak odległy, zawsze niedostępny. Aż do tego roku! Korzystając z mojego pobytu na wyspach, wiedziałem że tej imprezy nie mogę odpuścić. I nie przeszkodzą mi w tym studia, nie przeszkodzi wybity niedawno palec, finanse też się znajdą – choćbym miał tam autostopem jechać! Na tym się po części skończyło, ale na szczęście wszystko zagrało jak należy i dziś mogę z uśmiechem słuchać angielskiego deszczu pisząc ten artykuł.

Z dojazdem łatwo nie było, ale dla chcącego nic trudnego. Mimo takiej popularności sportu i imprezy, nie udało mi się znaleźć nikogo kto by miał dla mnie miejsce z południa Anglii – w ostatniej chwili kumple znaleźli mi jednak transport z Glasgow, do którego na spokojnie dojechałem luksusową limuzyną National Express. Wielka piona dla kierowcy, który w końcu zgodził się mnie wziąć z rowerem – bo co z tego, że miejsca na bagaże dużo, mogę go rozkręcić i spakować, jak przepisy rowerów jasno zabraniają… Typowy angielski formalizm. W Glasgow chwila czekania na spóźnionego listonosza z oponami zamówionymi przez kolegę (ekspresowa wysyłka do godz. 12 dnia następnego nie zawsze działa), lekki korek w przepięknej Szkocji i tak po 16 godzinach w końcu stanąłem na tej wytęsknionej ziemi!

Fort William 4X oczami Jakuba Kleina

Nocleg klasycznie – w namiocie. Polem namiotowym oczywiście się nie splamię, po swojemu rozbiłem się za trasą. Z najbliższej oficjalnej miejscówki miałbym 40min pod górkę, także sorry, ale natura wygrała. Kusiła też Dannego Harta, który sam na nocleg namówić się nie dał, ale z chęcią sprowadził mi swojego kumpla, który rozbił się tuż obok.

Fort William 4X oczami Jakuba Kleina

Najpierw kilka słów o trasie, czyli co jest, a co widać w telewizji. Pamiętając relacje z internetu, trasa powinna przypominać raczej przerośnięty tor BMXowy – OK, w górach i ze skalnym ogródkiem, lecz daleko jej do adrenaliny wyciekającej z tras typu JBC w Czechach. Jakże się myliłem! Sam tor faktycznie nie był aż taki zły, przeszkody duże lecz dobrze zrobione i przyjemne. Niektóre całkiem ciekawe, jak pojedyncza dwumetrowa mulda na drugiej prostej lub zakręt na muldzie kawałek dalej. Rock garden naturalny i porządny; solidna skała, ale dało się go płynnie przejechać. Najlepiej było oczywiście przeskoczyć – niektórzy wygrywali latając step-downa z boku, ja jednak uznałem, że ryzyko jest zbyt duże. Kusiło mnie przeskoczenie całego tripla na końcu trasy – nie wydawał się zbyt trudny, ale problemem był najazd od razu po wyjściu z kamienistego zakrętu, na którym nie czułem się wystarczająco pewnie. No właśnie, największym wyzwaniem była nawierzchnia – żwirek na twardym, sucho więc ślisko, a do tego pełno walających się kamlotów, dzięki którym w zakrętach pływało się niczym na porządnym kapciu. W sam raz na racingowe 100mm skoku! A propos kapci, pierwszego dnia treningów złapałem ich cztery. Opona „w dobrym stanie” (nówka nie śmigana, sprzedam tanio) po 1,5 godzinie treningu – lub raczej tego co mi zostało po odjęciu biegania i pompowania – nie wyglądała zbyt dobrze…

Dla chłopaków z downhillu takie ubytki to pewnie nic nowego i może faktycznie przesadzam, ale sam jestem przyzwyczajony, że opony na twardej mieszance starczają mi na przynajmniej sezon. Następnego dnia włożyłem coś porządniejszego – Nobby Nica w wersji Snake Skin, co wraz z ciśnieniem 45 psi miało pomóc. Pomogło… z kolejnych czterech kapci, tylko trzy były w tylnym kole :) Nie wiem czy to pech czy brak umiejętności, pewnie połączenie obu, ale prosi (choćby Beaumont) jeździli na ciśnieniu sięgającym nawet 50 psi (Slavik na fullu niewiele mniej). Przyczepność? Przyczepności i tak nie było…

Fort William 4X oczami Jakuba Kleina

W końcu dodmuchałem się tak do kwalifikacji. Tych mi trochę szkoda, bo choć na dobry wynik i tak nie mogłem liczyć, a idealnego przejazdu z pewnością nie miał nikt, to jednak coś kłuje zawodnika w sercu gdy pomyśli o popełnionych błędach – w tym niedolocie na stoliku (wspominałem, że brakuje mi podstaw? Te treningi na Kazurze jednak by się teraz przydały ;) ). Na 39-ciu startujących wojowników wylądowałem 23-ci, nie jest źle, ale o stracie do pierwszego pozwólcie, że nie wspomnę. To zagwarantowało mi cudowną czwórkę w sobotnich finałach – kolegę Euana (z którym przyjechałem), zeszłorocznego mistrza świata Benedikta Lasta i doświadczonego, angielskiego wyjadacza Duncana Ferrisa. „Biorę zewnętrzną bramkę, skracam pierwszy zakręt gdy oni będą walczyć i wciskam się na drugim” – zamigotał plan. Od słów do czynów, wszystko zagrało pięknie, gdybym nie zepsuł triple’a na początku pierwszej prostej, dzięki czemu wspomniana dwójka odstawiła mnie o ładny kawałek. Niczym spóźniony pociąg spółki PKP Intercity w Warszawie Centralnej próbowałem jeszcze ich dogonić i coś ugrać przed skalnym ogródkiem, ale złapać tych kozaków nie było łatwo! Mimo wyplutych płuc w finalnym sprincie pozostało mi rozkoszować się wjazdem na metę na trzeciej pozycji. To oznacza koniec zawodów, finalny wynik: dwadzieścia i dwa.

Fort William 4X oczami Jakuba Kleina

Publiczność w Fort William świetna – choć o niej dużo nie będę pisać, chyba się trochę spiąłem i wiele z tego co się wokół mnie działo nie pamiętam… Najlepsze wrażenia mam z gleby na treningach, gdy pięknie przefikołkowałem rockgarden – ten zgiełk gdy się podniosłem, ten krzyk gdy kapeluszem machnąłem! Ach, rozważyłbym jeszcze jakiś faceplant na bardziej ryzykownej linii!

Fort William 4X oczami Jakuba Kleina

Następnego dnia spojrzałem półokiem na DH. Rozpisywać się nie będę, bo chyba i tak za długo wyszło, więc dodam tylko, że było całkiem fajnie. Górna część trasy leży na słynnym szkockim bagnie, śmiesznie się więc ziemia trzęsła gdy zawodnicy wpadali na kamienie. Zdartym gardłem wszystkich okolicznych osób pomogłem naszemu Sławkowi wbić się na 42 miejsce (!!!!!!), Harta wepchnąłem na pudło, Peatowi podstawiłem nogę – tak dla beki na ostatni wyścig w UK, nie wiem co by chłopaki beze mnie zrobili. Minuta ciszy dla Steviego i ten ryk gdy wpadał na metę, wycisnął łzy z oczu, jestem pewien że dosłyszał te tysiące osób! Tak, tysiące, i to spore. Cały obszar wokół mety tak zapchany, że szpilkę ledwo wetknąłem, to robiło wrażenie. Plus drugie tyle wzdłuż trasy. Na marginesie dodam, że wejściówka na cały weekend dla kibiców to 50 funtów (blisko 300 zł). Chętnych nie brakowało.

Fort William 4X oczami Jakuba Kleina

Tyle. Pakowanie, szybki prysznic w strumyku i powrót na busa do Glasgow. Na pożegnanie zastałem jeszcze brak powietrza w przednim kole, co daje razem dziewięć kapci przez te cztery dni. Wspominałem coś o autostopie? Tak, bo podwózkę miałem tylko w jedną stronę :) Na zawodnikach się jednak nie zawiodłem (choć wielu pukało się w czoło) i w 20 minut zgarnął mnie Will Evans, z którym jeszcze dzień wcześniej śmigałem na 4crossie. Ostatnie spojrzenie na to co za sobą zostawiłem, beka życia skręcona po drodze (z Kornwalijczykami konie można kraść!) i w busa do domu. Kolejna część Harrego Pottera przeczytana, czas wyłączyć światło i iść spać. Dobranoc!


Tekst: Jakub Klein
Zdjęcia: Bernd Last & fourcross.de