– STRAAAAAVAAAAA! – to donośne i gardłowe wołanie, godne wojennego okrzyku Apaczów, można podobno usłyszeć choćby w kompleksie bielskich ścieżek Enduro Trails. Zgodnie z niedawno ogólnie przyjętą nową etykietą rowerową, kolarzowi krzyczącemu „Strava!” należy natychmiast ustąpić przejazdu, podobnie jak pojazdowi uprzywilejowanemu na drodze publicznej.
Na szczęście – nawet w niedzielnych godzinach szczytu – ruch w kompleksie ścieżek ET czy w innych popularnych miejscówkach, nie jest tak duży jak na autostradzie A4 koło Krakowa lub na Śląsku. Amatorsko i rekreacyjnie nastawieni rowerzyści nie muszą tworzyć „korytarza przejazdowego” dla wybrańca, bijącego właśnie ‘czasówkę’. Wystarczy jak spadną w przepaść.
Iluzoryczna pogoń za KOM-em (lub jego żeńskim odpowiednikiem QOM-em) prowadzi do zabawnych sytuacji, których wyznawcy Stravy zdają się nie zauważać. Nie tak dawno temu, jeden z moich rowerowych przyjaciół wykręcił solidnego KOM-a na dziesięciokilometrowym asfaltowym podjeździe górską doliną na Słowacji. Na przedpotopowym, 18-kilogramowym Specu SX Trail ze zjazdowymi Minionami 2.5. Jak on tego dokonał??? Wytłumaczenie jest proste – zapomniał wyłączyć Stravę rejestrującą trasę naszej górskiej wycieczki, wsiadł do auta i pojechał z kolegą po drugi samochód, pozostawiony rano na końcu asfaltowej drogi. I nie jest to odosobniony przykład.
Jeśli do takiej przypadkowej pomyłki (lub co gorsza – perfidnej i celowej nieuczciwości) w poruszaniu się po terenie, dodamy niedoskonałość nadajników GPS, rozbieżności pomiędzy samymi urządzeniami, a nawet obróbkę danych podczas importu do aplikacji producenta – otrzymamy skrajnie niewiarygodne zapisy czasów przejazdów. Jak tu koronować prawdziwego Króla i Królową Gór, skoro czasy segmentów ze Stravy na kilkukilometrowych odcinkach potrafią się różnić jedynie o parę sekund? Co będzie za kilka lat, kiedy elektryczne ‘górale’ zaczną ważyć 15 zamiast 20 kilogramów? Na kultowym bielskim Twisterze pierwszą 5. rankingu przejazdów mężczyzn dzieli jedynie 10 sekund, to oznacza 2-sekudnowe odstępy pomiędzy riderami! Podobne różnice czasów rozdzielają zawodników DH na poziomie Pucharu Świata UCI, tylko że na nich pomiar jest mierzony super-dokładnymi fotokomórkami, a wyników nikt o zdrowych zmysłach nie będzie kwestionował.
Dzięki Stravie – bezsprzecznie najpopularniejszej usłudze będącej synonimem rywalizacji na czas w dobie mediów społecznościowych – każdy z nas może stać się SPORTOWCEM. Banalny przepis na sukces twórców tej aplikacji polegał na bezbłędnym odczytaniu ludzkich marzeń i pragnień, w których każdy z nas – uprawiających dowolny rodzaj sportu od kolarstwa przez bieganie czy jazdę na nartach – może stanąć do wirtualnej rywalizacji o palmę pierwszeństwa z innymi zawodnikami. Nie trzeba wcale się z nimi spotkać, by wspólnie stanąć na starcie i rywalizować łokieć w łokieć jak podczas starego dobrego dual-slalomu lub 4X. Wystarczy kiedykolwiek i gdziekolwiek przejechać dowolny segment rejestrując go smartfonem. Udostępnić wynik online. Czekać na gratulacje i ‘lajki’ internetowych kumpli. Cieszyć się zwycięstwem, samotnie popijając w domu butelkę szampana z napisem „KOM” przed ekranem komputera.
Wirtualna rywalizacja sportowych amatorów (ale tak naprawdę zmagających się w prawdziwym górskim lesie), przypomina dawne czasy deathmatch-owych rozgrywek w Quake’a, gdzie bój toczony przez światłowodowe łącza skupiał zwykłych ludzi siedzących po drugiej stronie komputerowych ekranów. Walka między graczami była fair – szczególnie dopóki komputerowe ‘boty’ było niedoskonałe – pomimo wirtualności rozgrywki, liczył się prawdziwy refleks i nadprzyrodzona orientacja w cyfrowych trzech wymiarach leveli. Czasy się zmieniły, a zaawansowane AI najnowszego ‘bota’, zaprogramowanego by perfekcyjnie zabijać ludzkich oponentów w nowej części Dooma, zaczęło martwić już nie tylko graczy ale też cyber-etyków.
Bez widzów kibicujących wysiłkom sportowców w prawdziwych zawodach, wirtualna rywalizacja może sprzyjać nieczystej grze. Są ludzie, którym chore ambicje nie pozwalają na pogodzenie się z przegraną, nawet jeśli nagrodą jest jednodniowa sława w Internecie, ikonka pucharu i żółta korona z pikseli na ekranie telefonu lub komputera. Szybki, rejestrowany smartfonem przejazd w środku tygodnia, w świetnych warunkach pogodowych, na specjalnie przygotowanym rowerze z idealnie dobranymi oponami musi się przecież zakończyć zwycięstwem! Dla zapewnienia sobie wygranej można jeszcze dodatkowo „ściąć” po drodze kilka zakrętów, prawda? GPS tego nie zarejestruje. Jest zbyt niedokładny…
Portale huczały od plotek o niszczeniu zakrętów tras rowerowych, upraszczaniu i skracaniu linii przejazdu, tak aby osiągnąć upragnione wirtualne trofea. Budowniczowie pisali nawet publiczne apele do anonimowych „Poskramiaczy Segmentów”, mających za nic szacunek do pracy trail-builderów, publicznych pieniędzy z budżetu obwywatelskiego i wyników innych współzawodników, jeżdżących bez oszukiwania.
Jak zatrzymać to szaleństwo? Niestety przykład idzie z góry – powiedzmy to szczerze, że „ryba psuje się od głowy”. Skąd amatorzy – na co dzień uczący się w szkole, siedzący w biurach lub pracujący w osiedlowym sklepie, a w wolnej chwili odnajdujących przyjemność w jeździe na rowerze – mają wiedzieć co jest etyczne w sportowej rywalizacji, a co nie? Sponsorowani zawodnicy (podobno profesjonaliści) sami dawali nieraz gorszące przykłady bezmyślności: rozjeżdżając piechurów na ogólnodostępnych szlakach turystycznych, bo ważniejszy był „piec” i „ogień” na filmiku z kamery wrzucony potem do netu; doprowadzając do kontrowersji i publicznej debaty dotyczącej nieetycznego „prostowania” zakrętów przez krzaki na zawodach, w celu uzyskania lepszego miejsca w stawce; wykłócając się z organizatorami zawodów, którym utracone wyniki mierzonych przejazdów, próbowali zastąpić własnymi zapisami czasów ze Stravy? Zaiste, wzorce godne naśladowania…
Pogromcy KOM-ów na całym świecie przypominają Poszukiwaczy Pokemonów, wpadając w amok i pędząc bez opamiętania po szosach, szlakach, ścieżkach czy przygotowanych trasach. Do czego takie żenujące zachowania mogą doprowadzić nietrudno sobie wyobrazić. W maju tego roku miało miejsce bezprecedensowe zdarzenie – w USA zanotowano pierwszy przypadek zamknięcia całego rejonu szlaków dla rowerzystów z powodu skarg piechurów i ‘koniarzy’, a jednym z kluczowych dowodów były zapisy segmentów ze Stravy…
Na szczęście zaskakująco wiele osób korzysta z Endomondo czy Stravy tylko na własne potrzeby, zastępując tymi aplikacjami odchodzące w przeszłość liczniki rowerowe. Zapisywanie tras wycieczek, aby później podzielić się trackiem z wyprawy w góry z kumplami jest przecież bardzo pomocne. Rowerowe pary „rywalizują” między sobą o ilość przejechanych kilometrów w całym sezonie (ale na szczęście nie muszą oszukiwać swoich partnerów). Dzięki segmentom ze Stravy można odkrywać nowe miejscówki i nieznane trasy, a w razie pogubienia się w terenie sprawdzać ich przebieg. Właściwie użyte nowoczesne technologie mogą pomagać nam – ludziom, stając się dobrodziejstwem a nie przekleństwem.
Czy my wszyscy – zwykli pasjonaci jazdy – zapłacimy rowerową banicją za beztroskie i bezrefleksyjne korzystanie z cyfrowych usprawnień przez nieliczną grupę czarnych owiec? Podobno człowieka od świata zwierząt odróżnia umiejętność logicznego myślenia. Może najwyższy czas, by niektórzy wirtualni sportowcy włączyli w ‘realu’ swoje mózgi, najwyraźniej zakłócane szkodliwą elektroniką chowaną w kieszeniach?