Co zrobić z tygodniem wakacji kiedy prognozy zapowiadają nieziemskie upały, a co za tym idzie bardzo ciepłe noce? Spakować się biwakowo, wziąć rower i wsiąść do pociągu byle jakiego (a najlepiej tego do Czech)!
Do ok. 25 l plecaków pakujemy śpiwory, bieliznę termiczną i niewiele ubrań na zmianę, czołówki, apteczkę, liofilizaty, palnik i mały kartusz gazowy oraz trochę rowerowych części. Na kierownicę przypinamy maty i ruszamy przed siebie!
Dzień pierwszy: Zábřeh – Králíky (60 km)
Czeską przygodę zaczynamy w małym miasteczku Zábřeh w kraju ołomunieckim. Po uzupełnieniu zapasów w lokalnym supermarkecie leniwie jedziemy doliną rzeki Moravská Sázava. Wypatrzona przez Wojtka z pociągu w trakcie powrotu z Alp przed kilkoma dniami dolina jest bardzo malownicza i pusta. Okolica obfituje w lasy i pastwiska przecięte linią kolejową i świetnie utrzymaną infrastrukturą rowerową.
Wąskie asfalty wśród lasów i łąk z pewnością spodobałyby się mojej szosie. Co z tego, skoro została ona w domu. Tocząc się na znudzonych fullach zaczynamy rozglądać się za terenem i czasem udaje nam się w niego skręcić. Kiedy dzień chyli się ku końcowi dojeżdżamy do miasteczka Králíky leżącego tylko 4 km od granicy z Polską w kraju pardubickim. Jego największą atrakcją jest duży klasztor Hora Matky Boží (Góra Matki Bożej) z dużym, barokowym klasztorem redemptorystów. Klasztor z zewnątrz faktycznie robi wrażenie, ale zwiedzanie zostawiamy sobie na inny wyjazd ;)
Na pierwszy nocleg po krótkim fragmencie prawdziwego enduro lądujemy niedaleko klasztoru pod turystyczną wiatą. Nie jest to jednak byle jaka zaśmiecona wiata, ale prawdziwy wiatowy Mercedes. Poza wygodną podłogą ma nawet własny kominek. Biwakowanie połączone z siedzeniem przed kominkiem? No chyba sztos! Wiata ma też dodatkowe zalety – umiejscowiona jest obok potoku (czyli łazienki) oraz kapliczki ze źródłem pitnej wody! Mówiłam, że Mercedes ;)
Dzień drugi: Králíky – Staré Město pod Sněžníkem (43 km)
Ktoś tu tęsknił za terenem i górami? Proszę bardzo, kierownik Wojciech funduje mi dzień drugi. Rozpoczyna się on jazdą po łąkach, na których w małym zagajniku trafiamy na najprawdziwszy domek na drzewie! Jako fanka wszelkich dzikich leśnych domków jestem zachwycona! Domek ten jest przepiękny, posiada własny prysznic z piecem do ogrzewania wody i umywalką, a także miejsce na ognisko. Domek ten można wynająć, nie jest tani, ale z pewnością wrażenia są niezapomniane.
W okolicy znajduje się też dużo bunkrów, które wchodziły w skład czechosłowackiej linii umocnień z lat 1935-38. To właśnie w okolicach miasta Králíky umiejscowiona jest twierdza artyleryjska o nazwie Bouda i twierdza Hůrka, obie udostępnione do zwiedzania.
Rowerowymi drogami wspinamy się na szczyt Sušina (1321 m.n.p.m) w masywie Śnieżnika, potem przełączamy się na piesze szlaki. Specjalnie na takie długie podjazdy w upale spakowałam kapelusz – bardzo się przydał! Okolica jest niesamowita i zapiera dech w piersiach. Widok na Śnieżnik, cisza i pustka w lesie. Upał gasnącego lata, dźwięk owadów i z rzadka dobiegające pojedyncze dźwięki ptaków to jest właśnie to, do czego tęsknię każdego dnia spędzonego w mieście. Wizja dnia spędzonego od świtu do zmierzchu w terenie z najfajniejszym człowiekiem na świecie, brak jakiegokolwiek przymusu, że musimy gdzieś być na godzinę, gdzieś się spieszyć. Nejlepší!
Mimo braku ochraniaczy i cięższych niż zwykle bagażów Wojtek nie może sobie odmówić technicznych zjazdów. Najeżone skałami strome zjazdy nie wzbudzają zaufania. Robię fotki starając się na to nie patrzeć, ale jak zwykle wychodzi ze wszystkiego z ogromnym uśmiechem. Kolejne single są już bajecznym i szybkim flow w otoczeniu mchów i borówek.
Żółtym szlakiem zjeżdżamy z gór i kierujemy się na Staré Město pod Sněžníkem. Zjadając dosłownie wyżebrany obiad (właściciel baru poczęstował nas swoim domowym obiadem!) szukamy na mapie wiaty, bo prognozy są dalej burzowe. Niestety ciemne chmury przybywają wcześniej niż sądziliśmy. Siedząc na rynku zalewanym deszczem dochodzimy do wniosku, że to się nie zmieni i cudem chyba znajdujemy nocleg. W Starym Meście jest dużo pensjonatów, ale wszystkie poza jednym zamknięte. Funkcjonują tylko w sezonie zimowym! Zostajemy na szczęście miło ugoszczeni w Ubytování U Morisse. Nie jest tanio (ok. 200 zł), no ale lepsze to niż spanie na deszczu, a apartament jest jakby luksusowy. Cenimy sobie komfort snu oraz niską wagę bagażu (na tyle na ile to możliwe) i nie wozimy namiotu. Mimo ciepłego tygodnia temperatura w nocy w czasie deszczu nie zachęcała do spania poza łóżkiem.
Dzień trzeci Staré Město pod Sněžníkem – las obok Hradec-Nová Ves (57 km)
Kolejny dzień budzi nas pochmurnym porankiem – prawie całą noc padało. Nic to jednak, bo niebo się wyraźnie przejaśnia. Wyjeżdżamy z miasteczka wspinając się asfaltem i docieramy do wsi Branná. Znajduje się tam kilka cennych zabytków m.in. gotycko-renesansowy zamek Kolštejn, którego zadaniem była ochrona szlaku handlowego prowadzącego z Moraw na Śląsk. My jednak koncentrujemy się na mniej zabytkowym, ale jakże ważnym budynku jakim jest wyborna czeska cukiernia z lodami i rurkami z kremem. Wyjeżdżając z Brannej na północny wschód zielonym szlakiem trafiamy na przepiękną ścieżkę edukacyjną wśród wysokich skał. Jadąc dalej przez wioski trzymamy się linii kolejowej i kierujemy na północny wschód. Czeskie wsie są całkiem podobne do polskich, mam jednak wrażenie, że czas w nich płynie wolniej. Częstym widokiem są płoty ozdobione kolorowymi kubkami. Nie łatwo tu o sklep, a jak już na niego trafiamy, to okazuje się, że jest czynny np. dwie godziny rano i dwie godziny popołudniu… Dlatego lepiej się zaopatrzyć w wodę wcześniej. Ciągle zachwycam się brakiem celu naszej podróży. Chyba jazda bez celu (a może bez sensu?) jest moją ulubioną!
Kolejnym punktem naszej wyprawy jest Jesenik – czeska perełka Gór Opawskich. Kontrast miedzy małymi wioskami, a przepychem tego uzdrowiskowego miasta jest duży. No mieli rozmach… Skala i bogactwo Santorium Priessnitzovy lázně trochę wgniata w fotel, a raczej w siodełko. Czujemy się tu jak u naszych zachodnich sąsiadów. Może to dlatego, że miasto do 1918 roku było zamieszkałe wyłącznie przez Niemców. Chyba nadal lubią tu przyjeżdżać na wakacje. Nie zwiedzamy za dużo, ale wiem, że znajduje się tu muzeum Lego ;) No i rurki z kremem – wiadomo co jest moim priorytetem.
Jesenik oprócz swoich atrakcji dla nieco starszych turystów jest miejscem bardzo rowerowym. Przepiękne asfalty (dobrze, że moja szosa tego nie widziała) o idealnej nawierzchni kuszą, ale bliskość np. Rychlebskich czy Lipovskich Ścieżek zachęca też do powrotu na MTB. Mieszkańcy Jesenika kochają rowerzystów, a na granicy miasta trafiamy na miejsce odpoczynku dla podróżujących na dwóch kołach. Nie jest to taka byle wiata, ale wiata wyposażona w kalendarze niekompletnie ubranych rowerzystek (coś dla ducha) oraz oranżadę i tonic (coś dla ciała)! Rzędy butelek na małej półeczce grzecznie czekają na spragnionych. Wystarczy wrzucić 5 czeskich koron (czyli ok 83 grosze!) do słoiczka i można napić się malinowego trunku. Nikt nie sprawdza czy na pewno wrzuciliście, no ale c’mon… W wiacie jest czysto, nie ma graffiti, a monety nadal są w słoiku. Nie wiem jak oni to robią, ale robią to dobrze!
Za Jesenikiem przedzieramy się przez lasy i bagna. Odwiedzamy niesamowity rezerwat przyrody Rejvíz. Bagniste tereny pokryte kładkami (ścieżki dydaktyczne) kryją torfowisko powstałe około 7 tysięcy lat temu! Mimo kuszących kładek z bali nie wolno tam jeździć, więc grzecznie prowadzimy rowery. Miejsce warte odwiedzenia!
Na granicy dnia i nocy szukamy w lesie wiaty – prognozy dalej są burzowe. Trafiamy na absolutnie najlepsze miejsce noclegowe świata (no może jestem trochę nieobiektywna ;) ). Znajdujemy małą i w miarę nową wiatę w lesie otoczoną świerkami i wspaniałym dywanem miękkich mchów. Długo siedzimy przy ognisku słuchając szmeru pobliskiego strumyka.
Dzień trzeci: las obok Hradec-Nová Ves – łąka niedaleko Města Albrechtice (54 km)
Rano budzą nas grzybiarze – sezon na grzybobranie w pełni. Wszyscy są bardzo uprzejmi i uśmiechnięci – to nastawia pozytywnie na kolejny dzień!
Po tak miłym poranku docieramy do Złotych Hor. Miasteczko przy granicy z Polską (6 km od Głuchołazów) znane z kopalni złota czynnie działającej do 1993 roku, ale także produkcji piwa ;) Największą atrakcją jest skansen górniczy imitujący wydobycie złota. Jest tam piękna replika górniczego młyna i gorąco polecam zwiedzanie i samodzielne próby płukania złota. Największy znaleziony w tej okolicy samorodek ważył 1,7 kg! W Zlatych Horach regularnie odbywają się zawody w płukaniu złota. Organizowano tu m.in. mistrzostwa Czech i Słowacji jak i Europy. W samym mieście znajduje się też muzeum złota.
Z miasta wyjeżdżamy długą serpentyną na wschód, z której odbijamy w teren kierując się na szczyt Větrná. No i tu zaczynają się prawdziwe złote góry! Szczyty pokryte żółtą już o tej porze roku trawą są naprawdę złote. Widoki zapierają dech w piersiach, chociaż łyse szczyty przypominają o kwaśnych deszczach, czyli wpływie człowieka na przyrodę. Emisja siarki z przemysłowych zakładów w Czechach w ciągu zaledwie 30 lat zniszczyła znaczną większość lasów odkrywając ogromne połoniny.
Mimo, że spędzamy w górach bardzo dużo czasu, nie jeździliśmy zbyt dużo (no dobra byliśmy chyba raz ;) ) w Czechach poza gotowymi miejscówkami MTB. Podobnie jak wielu osobom wydawało nam się, że w Czechach to tak naprawdę nie ma gór i w ogóle co tam jest poza Pradziadem. Zlate Hory onieśmielają i zachęcają do powrotu po więcej wrażeń.
Przecinamy asfalt i kierujemy się dalej terenem na Kutny Vrch i Solną Horę – cały czas żółtym szlakiem. Góry bardzo przyjazne rowerom (pomijając jeden koszmarny wiatrołom…), puste i bardzo piękne! Aby uzupełnić zapasy przed nocą zjeżdżamy do Města Albrechtice. Jedną z jego atrakcji jest Hraniční vrch (Graniczna Góra) – szczyt graniczny o wysokości 536 m z wybudowaną tam wieżą (ok 200 m od szczytu) składającą się z dwóch wież telekomunikacyjnych połączonych na górze kładką.
W pobliżu miasta znajdujemy idealne wzniesienie do nocy pod gołym niebem. Prognozy zapowiadają piękną, bezchmurną noc – biwakujemy więc na łące z widokiem na Pradziada. Każdy wieczór ma tę samą rutynę. Gotujemy wodę (zwykle większy zapas wody kupujemy na koniec dnia) na gazowej maszynce, jemy nasze zapasy. Mimo, że nie jesteśmy daleko od cywilizacji zwykle zabieramy ze sobą jedzenie liofilizowane, bo jest pyszne. Nie mają konserwantów czy glutaminianu sodu tak jak gotowe „chińskie” dania, a wybór smaków jest ogromny. Noc w najlepszym hotelu „pod milionami gwiazd” jest bardzo ciepła, mimo że wietrzna.
Dzień czwarty: łąka niedaleko Města Albrechtice – Prudnik (30 km)
Rano budzę się zwykle już przy zapachu kawy zaparzonej przez Wojtka i ze śniadaniem podanym do śpiwora ;) To już niestety pierwszy września i ostatni dzień naszego urlopu. Od jutra ma przyjść zmiana pogody więc wykorzystaliśmy go idealnie. Rowerowymi szlakami kierujemy się do Polski – do Prudnika, skąd mamy pociąg. Przejeżdżamy jeszcze przez skraj gór Opawskich i niechętnie, ale jednak kierujemy się na stację kolejową. To były najbardziej spontaniczne i jedne z najlepszych pięciu dni mojego życia! Czy była to jazda bez celu? Może właśnie droga była celem? I tym patetycznym akcentem zachęcam do jazdy na pełnym luzie i spontanicznego planowania z dnia na dzień!