Utah, Rok 2020. Za chwilę zaczynają się oficjalne treningi tegorocznej edycji Rampage. Zawodnicy ustawiają się w kolejce do namiotu medycznego, gdzie oddadzą świeże próbki moczu i krwi do analizy na obecność zakazanych substancji chemicznych. Śladowa obecność np. cannabis indica, Echinopsis pachanoi a nawet Aqua vitae to natychmiastowa dyskwalifikacja i przepadek stutysięcznej kaucji sponsorów przyłapanego na dopingu atlety.

Fikcja? Niekoniecznie. Nawet tak staromodny dinozaur jakim są zawody „Rampage” musiał ewoluować, aby przetrwać. Jedyne „prawdziwe” freeride’owe święto rowerowego świata już rok temu przeżywało poważny kryzys tożsamości i w niczym nie przypominało pierwszych edycji, gdzie najlepsi z najlepszych w przyjacielskiej atmosferze przesuwali granice tego co możliwe na rowerze górskim.

Andreu Lacondeguy skacze największego dropa podczas Red Bull Rampage 2015, fot. archiwa Red Bull

Zdegustowany ubiegłorocznym Red Bull Rampage, postanowiłem napisać rozdzierający szaty felieton, o tym jak to freeride się skończył (freeride is dead), umarł i go pochowano. A w jego miejsce pokazują zabalsamowanego trupa, podobnego do truchła Władimira Iljicza (Lenina) w mauzoleum na Placu Czerwonym. Jednak tak długo cyzelowałem tekst, pieszcząc każde słowo aż do przesady, że w międzyczasie ‘kurz bitewny opadł’, Rampage się skończyło, a ja zostałem z niedokończoną historią w maszynie do pisania na biurku (czy raczej na desktopie komputera)…

Rok temu, uczestnicy Rampage 2016 tak bardzo „wyluzowali się” (to ich własne słowa wzięte z wywiadów) przyjacielską atmosferą ubiegłorocznej edycji zmagań w piekle piasku i skał, że chyba zapomnieli po co przyjechali do Utah. Rampage to nie przyjacielska herbatka z Królową Elżbietą II, a zgromadzeni przed telewizorami i ekranami komputerów widzowie oczekiwali mrożącego krew w żyłach widowiska. Zamiast tego otrzymaliśmy albo mdłe przejazdy będące cieniem prawdziwych możliwości najlepszych z najlepszych, albo te same i do bólu nudne perfekcyjnie wykonane triki sprzed roku. Może to niesprawiedliwa ocena zeszłorocznych zawodów, ale z punktu widzenia siedziska kanapy ze skaju, rywalizacja rozczarowała wielu oglądających. „Wielkie” dropy budowane przez połączone ekipy kilku zawodników, na ekranie komputera wyglądały śmiesznie w porównaniu z gargantuicznymi drewnianymi konstrukcjami znanymi z poprzednich edycji. Najlepiej ocenione przejazdy oglądane z bezpiecznej odległości dużego pokoju nie zachwycały spektakularnością znaną choćby z historycznej linii nieodżałowanego McGazzy – POV z kamerki rejestrującej przejazd z Rampage w 2013 roku osiągnął niebotyczną ilość ponad 30 000 000 wyświetleń w znanym serwisie z klipami. A teraz wyobraźcie sobie, że taką ilość odsłon mają nudne jak flaki z olejem finałowe przejazdy z 2016.

Szymon Godziek, na grani podczas Red Bull Rampage 2015, fot. archiwa Red Bull

W bardzo ciekawym skądinąd pseudo-dokumencie „Potęga umysłu”www.redbull.com ), Szymon Godziek – nasz czołowy zawodnik freestyle/freeride, uczestnik dwóch Rampage – opowiadał rok temu o swojej próbie przezwyciężenia zawodowego kryzysu nieudanych startów w zawodach serii FMB. Jak na dyscyplinę którą uprawia, podejście jest dość nietypowe – naukowe. Wizyta w ośrodku dla sportowców (przypominającym bardziej laboratorium), zmierzenie wydolności i możliwości jego ciała za pomocą specjalistycznych urządzeń. A na koniec najważniejsza część – rozmowy i współpraca z lekarzem sportowym, specjalistą od treningu psychologicznego. Okazuje się, że o ile amatorsko trenowane ciało Szymona osiąga najwyższe noty, jego największym problemem jest jego psychika. Sympatyczny doktor (specjalność – judo) próbował pomóc w przełamaniu Godźkowi słabości własnego ducha. Pomagał walczyć ze stresem przed bramą startową, przełamywać porażki i ćwiczenie elementów nieudanych trików.

Do tej pory profesjonalna opieka psychologiczna była domeną sportów wyczynowych, gdzie rywalizacja toczy się na czas – szosa, XC a nawet DH. Wszystkie te dyscypliny wymagają wszechstronnego przygotowania fizycznego, nienagannej techniki jazdy ale także „zaprogramowania” mózgów zawodników do wygrywania, umiejętności skupiania się tylko na jeździe, radzenia sobie ze stresem jakim powodują starty w zawodach.

Ale, żeby tak zastosować to wszystko do dyscypliny tak ulotnej jak freestyle czy freeride?

Czy wyobrażacie sobie członków motocyklowej grupy Metal Mulishia ćwiczących swoje chore triki na 100-metrowych wydmach w towarzystwie uznanych profesorów psychologii z szacownych amerykańskich uniwersytetów? Rowerowych wariatów pokroju Andreu Lacondeguy, Nico Vink czy Graham Aggassiz – opowiadających swoje sny na kozetce u psychoanalityka jako sposobu na przełamanie strachu przed kilkudziesięciometrowym lotem w przepaść między skałami?

Josh Bender, legenda i pionier pierwszej ery freeride’u, fot. archiwa Red Bull

Mało kto już pamięta, że Rampage i miejsce gdzie się rozgrywa zawdzięczamy między innymi pewnemu pionierowi skakania z urwisk. Skalne klify i sypka ziemia w Utah to rodzinny dom Josha Bendera. Prawdziwego świra, na uspokojenie pijącego… yerba mate, bohatera ze szczenięcych lat freeride’u niedocenianego i obśmiewanego za domniemany brak techniki jazdy i sławę zdobytą wyłącznie rzucaniem się z w przepaść z rowerem (jeśli wy też tak o nim myślicie, obejrzyjcie sobie nagrania z kamer podczas przejazdów, w których Josh jeździ np. po kosmicznie trudnych trasach jak Flying Monkey czy King Kong).

Gdzie są w takim razie spadkobiercy rowerowego szaleństwa spod znaku Bendera? Czy najważniejsze i najbardziej widowiskowe zawody rowerowe w roku – jakimi jest bez wątpienia Rampage – wygrywać będą smutni i do bólu perfekcyjni w swej nudności specjaliści od slopestyle’u? Zawody w których wyboiste najazdy na dropy i lądowania w głębokim na metr piachu z kamieniami znane z pierwszych edycji Rampage zamieniono na najazdy i lądowania, podobne do gładkich podjazdów w szeregowych domkach białych kołnierzyków klasy średniej na Florydzie?

Na szczęście obok zwariowanych weteranów i spadkobierców Rampage ery Bendera, takich jak Darren Berrecloth, Andreu Lacondeguy („It’s what I always wear” – to jego odpowiedź na pytanie czy używa specjalnych i dodatkowych zabezpieczeń, zbroji, ochraniaczy na Rampage  www.pinkbike.com ), Kurt Sorge czy Cam Zink, pojawiają się młode twarze – jak Vinny T. czy Ethan Nell, którzy nie mają nic wspólnego ze slopestyle’m i liczę, że tchną powiew świeżości w nieświeży zaduch szafy pełnej rowerowych moli.

Darren Berrecloth opuszcza wielką bramę startową podczas Red Bull Rampage 2002, fot. archiwa Red Bull

Czym w ogóle jest obecny Rampage? Zmaganiami rowerowych gladiatorów czy reklamówką pastylek na sraczkę, puszczaną po głównych wiadomościach z kraju i ze świata? Główny sponsor chce nas przekonać, że to ciągle jest Freeride przez duże „F”. Zaiste – wielkości hop i dropów robią na każdym wrażenie, stromizny wyglądają przerażająco. Do tego niewiarygodna ilość kamerzystów, fotografów – ścigających każdego uczestnika jak sfora psów rzucających się za zającem. Wszystko online. Tu i teraz, na żywo. Wszystko w imię „Świętej Oglądalności”. Brakuje jeszcze tylko bezużytecznej federacji UCI, obcisłych kolarskich strojów poddanych restrykcyjnym szwajcarskim zasadom umieszczania loga sponsorów z linijką w ręce, oraz – last but not least – TESTÓW ANTYDOPINGOWYCH startujących zawodników.

A może Cedric Gracia („stary” wyjadacz i emerytowany zwycięzca Rampage 2003) ma jednak trochę racji, kpiąc z ery nowoczesnego Rampage w najnowszym odcinku swojego video-blogu >> LINK <<?
„Proszę chłopaki, nie róbcie sobie tutaj zawodów slopestyle, [Rampage] to big mountain freeride”.

 

Tegoroczny Rampage będę oglądał trzymając kciuki za wszystkich zawodników, ale mam nadzieję że wygra stary, dobry freeride!

Remy Metallier i jego no-hander na największym gapie zbudowanym na Rampage 2015, fot. archiwa Red Bull