Zawody, zawody i po zawodach – czterodniowa rowerowa przygoda Trans Julius dobiegła końca, a co się działo na miejscu i dlaczego uważamy, że nie są to zwykłe zawody? Przeczytajcie sami.

Jak pamiętacie, pojechaliśmy do Słowenii celem wsparcia lokalnej ekipy w przygotowywaniu tras. Oprócz tego Marek miał w planach start, a ja – obsługę fotograficzną imprezy, co też udało nam się zrealizować. Przedstawiliśmy Wam w poprzednim artykule szczegółową relację z przygotowań – teraz czas na konkrety związane z panującą podczas wydarzenia atmosferą. Dzięki temu sami zobaczycie, że nie są to kolejne zawody powodujące u niejednego kolarza rozstrój żołądkowy ze stresu oraz że polecamy Wam chociaż raz w życiu udział w takim przedsięwzięciu (uwaga: tylko dla zawodników o zdrowych wątrobach ;) ).

Na starcie pojawiło się w sumie ponad 70 zawodników z różnych krajów, m.in. Austrii, Włoch i oczywiście Słowenii, podzielonych na dwie kategorie – kobiety i mężczyźni. Trafił się nawet jeden Australijczyk! Pierwszy dzień zawodów odbywał się w Cerknie – malowniczo położonej miejscowości otoczonej górami. Po dotarciu na szczyt, zawodnicy otrzymali szczegółowe instrukcje od organizatorów – Vesny i Gaspera – dotyczące planu dnia.

Najpierw prolog który uszereguje zawodników do właściwego startu, następnie podjazd na pierwszy odcinek i start, podjazd na drugi odcinek i start, a wieczorem – nocny start. Przejezdność wszystkich tras jako „przedskoczek” sprawdza niezawodny Primož na swoim 29” e-biku, co wywołuje falę żartów na temat „rowerów dla starych ludzi”. Zarówno przed, jak i po starcie wszyscy zawodnicy trzymają się razem, śmieją, a atmosfera jest luźna i przyjacielska. – Jeszcze się nie znamy? To się poznamy! – Nie ma parcia na wynik, co od razu zauważam robiąc zdjęcia- zamiast skupiać się na trasie, zawodnicy prezentują mi swoje kompletne uzębienie, machają albo komentują trasę. Jasne, każdy ma z tyłu głowy, że fajnie byłoby być na podium, ale najwyraźniej najważniejsza jest dobra zabawa.

Wieczorem, tuż po nocnym przejeździe, przychodzi czas na relaks – wszyscy trafiamy spod hotelu Cerkno (w którym jesteśmy zameldowani i gdzie znajduje się baza organizatorów) do ogródka malutkiego baru (a właściwie okienka wydającego jedzenie) na lunch. Ten lunch w Słowenii to tak naprawdę kolejny obiad, więc po solidnej porcji nadziewanych klusek z gulaszem, poprawionych strudlem i piwem, wszyscy jesteśmy okrąglutcy jak kuleczki. Oczywiście z całego towarzystwa najbardziej rozrywkowi są Włosi – Stefano już pierwszego dnia zna wszystkie zawodniczki i dziewczyny z ekipy organizatorów, natomiast wcale nie tak daleko w tyle pozostają imprezowi Słoweńcy. Ogólnie wszędzie nas pełno, jesteśmy głośni i rozbawieni, a mieszkańcy Cerkna bawią się razem z nami.

Drugiego dnia przenosimy się do Mostu na Soči, skąd rozciągają się najpiękniejsze widoki na wysokie góry i rzekę Soczę. Uważacie że Austria jest piękna? Słowenia pobija ją na głowę… Odprawa przed startem odbywa się przez barem na szczycie – w ogródku leżą rowery, zawodnicy są zrelaksowani i oczekują na swoją kolej. Część z powodu upału i zmęczenia poprzednim wieczorem występuje w negliżu – ogólnie jest fajnie! Start rozpoczyna się w najgorętszej części dnia i po odcinku poprowadzonym po polanie, zawodnicy znikają w chłodnym lesie. Po dotarciu na metę czeka ich podjazd długą asfaltową drogą pod górę, prosto na lunch. Okiem aparatu rejestruję wszystkie momenty – wyścig, podjazdy, sprawdzanie czasu i.. zabawę której tu nie brakuje. Pamiętacie atmosferę starych dobrych zawodów DH w Wierchomli? To mniej więcej taki poziom chilla, tylko do kwadratu – aż się łezka w oku kręci ;)

Po dłuższej chwili oddechu i strawieniu ogromnej porcji zapiekanki jajeczno-ziemniaczano-serowej zaprawionej strudlem, czas ruszać do Bohinjskiej Bistricy na wieczorny koncert słoweńskiej gwiazdy – zespołu Fedhorses (chodzą słuchy że mieli reprezentować Słowenię na Eurowizji). Część zawodników korzysta z avtovlaka czyli pociągu do zabierania samochodów przez tunel, reszta rusza samochodami 3 razy dłuższą trasą przez góry. Po drodze zahaczamy z Mareczkiem o lodowate górskie jezioro Bohinjskie, by wieczorem wygrzać się podczas koncertu przy lokalnym alkoholu. Jak się okazuje, lokalny browar przygotowuje na tę okazję solidną porcję pszenicznego piwa TransJulius, które opatrzone jest etykietką ze zwycięskim zdjęciem z konkursu na najlepsze rowerowe foto ze Słowenią w tle. Zabawa trwa w najlepsze, jak sami możecie się domyślać piwo i sznaps leje się litrami, słychać śmiech, mix języków i wszechobecne żarty na temat „a jak to się mówi w Waszym języku”, „a w Waszym jak jest to”. Notabene – wiecie że skórzane kapcie a la crocsy to tarzanki, a sandały z rzemykami zupełnie tak jak u nas – jezuski? No to już wiecie..

My również wiemy, że z powodu zapowiadanej burzy sobotni etap w Bohinju nie odbędzie się. Świeżutcy i rześcy zbieramy się rano na trasę, by chociaż raz przejechać nią pomimo anulowania odcinka i aby wykorzystać ostatnie chwile bez deszczu. No nie powiem – jest ciekawie – bardzo wąskie i dzikie zakręty na stromiźnie to coś zupełnie nowego, więc podczas zjazdu z grupą 10 panów jest mnóstwo śmiechu. Problemy ze zmieszczeniem się na trasie mamy prawie wszyscy (poza świetnie jeżdżącym lokalesem Gasperem i naszym Mareczkiem). Nieważne, że kaleczymy jazdę na rowerze – ważne że sprawia nam to mnóstwo frajdy, a na końcu trasy czeka na nas malowniczy wodospad. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie próbowali wejść do lodowatej wody, a że przy okazji z jaskini nad wodospadem wynurzają się 3 postacie w trakcie popularnego w Słowenii canyoningu i jedna z nich skacze prosto do wody, to jesteśmy bardzo ośmieleni. Woda oczywiście okazuje się jeszcze zimniejsza niż ta w jeziorze… Na koniec tej pięknej wycieczki, w środku szczerego pola łapie nad burza. Ehh, co to był za sprint do baru! Druga grupa zawodników ma gorzej, ich ulewa łapie na trasie, a stamtąd do centrum Bohinja jest jakieś 30 minut czystego enduro i jazdy po łące.

Zaopatrzeni w lokalne jedzenie, piwo i sznapsy czekamy na wieczorną prezentację zdjęć. Pogoda zdecydowanie się poprawia, więc okoliczni mieszkańcy wraz z dziećmi szturmują ustawiony nieopodal pumptrack, a zawodnicy zbierają się do wieczornej imprezy. Następuje oficjalne wręczenie nagród za najlepsze zdjęcia promujące rowerową Słowenię, a my aż do końca Trans Juliusa możemy podziwiać 12 najlepszych kadrów wydrukowanych w formacie XXL i zawieszonych w centrum dowodzenia wydarzeniem. Co tu dużo mówić – zdjęcia są świetne! Po solidnej dawce rowerowych plotek, kolejnych żartów na temat e-bików, fat bików czy 29” oraz wszędobylskim piwie, szykujemy się na następny dzień.

Ostatniego dnia na finał imprezy zaplanowany był wspólny start, podczas którego wszyscy zawodnicy zjechaliby do Bohinjskiej Bystrzycy. Już wiemy, że z powodu sobotniej burzy nie będzie to możliwe, za to zakończenie rywalizacji odbędzie się na pierwszym zaplanowanym odcinku z malowniczej przełęczy Bače i to właśnie on zadecyduje o klasyfikacji generalnej zawodów. Po najdłuższym odcinku zawodów, wszyscy zawodnicy udają się na peron avtovlaka, który tym razem zamiast samochodów zabiera rowery i wracamy wesołym pociągiem do Bohinjskiej Bistricy. Na miejscu oprócz dekoracji zwycięzców czeka na nas oczywiście lokalne piwo. Humory dopisują szczególnie Włochom, tu i ówdzie padają nawet propozycje małżeństwa mieszanej narodowości. Przychodzi czas na dosłowną wisienkę na torcie, bo specjalnie na tę okazję stworzono piętrowe ciacho z wizerunkami zawodników. Tort jak tort, za to jak pięknie smarował się po twarzy Vesny i zwycięzcy wśród mężczyzn – czyli Tadeja! Impreza trwa do późnych godzin wieczornych, a w poniedziałek rano trzeba wracać do Polski.

Ehh, co byśmy dali żeby znów tam wrócić..

Sprawdźcie również zdjęcia z imprezy na naszym fanpage’u: