Pierwsze w historii Mistrzostwa Świata UCI Snow Bike odbyły się 10-11 lutego we francuskim Chatel i przyniosły mnóstwo komentarzy. W większości przeważają negatywne emocje (w tym mnóstwo wśród zawodników startujących na co dzień w Pucharze Świata DH), ale jest także sporo pozytywnych wrażeń. Nam udało się skontaktować z ekipą z Polski, która z Filipem Miksą na czele, wyruszyła na te niecodzienne zawody.

Filip Miksa / zdjęcie: Tomasz Seruga

Dwa słowa przewodnie – zabawa i bałagan, w obu przypadkach najbardziej pozytywnie jak można odebrać. Praktycznie nikt nie wie co się dzieje, ale każdy bawi się świetnie. Nie wiem, czy to idealny opis zawodów UCI, ale tak się tam czułem.

Podejście każdego było widać i niektórzy naprawdę bardzo chcieli pokazać rywalizację i umiejętności, to pomimo startów atmosfera była świetna, chociaż dość kameralna. Wydaje mi się, że poza momentem w którym zawodnik był na trasie, każdy traktował to bardziej jako zabawę i eksperyment, niż faktycznie znaczący start. Jak na zawody UCI czuć było, że event nie był w pełni kolarski przez inspirację startami narciarskimi i wiele osób nie wiedziało jak się zachować, zwłaszcza pod kątem znajomości trasy.

Filip Miksa / zdjęcie: Tomasz Seruga

Logiką zawodów narciarskich, przed startami każdy miał 45 minut na obejrzenie trasy, sprawdzenie warunków, sprawdzenie śniegu i zachowania roweru – brak treningów, przejazdów testowych, nic. Ale, trasę można było zobaczyć tylko z boku, nie można było pojawić się na sekcji po której odbywał się przejazd, od razu dyskwalifikacja. I jeszcze to byłoby do przeżycia, gdyby nie brak czasu na przygotowanie. Jadąc na nartach weźmiesz inne, będziesz w stanie zaplanować przejazd, nie ma aspektów technicznych, które zajmują czas. A w przypadku rowerów, jeśli ktoś nie był za połową stawki, nie miał możliwości modyfikacji sprzętu ze względu na brak czasu, nawet na poziomie zmiany opon. Jeśli loteria poprzedniego dnia wypadła po myśli, to trafi się na set, który sprawdzi się dobrze – a w tym przypadku to dużo.

Filip Miksa / zdjęcie: Tomasz Seruga

Czuć też było przewagę osób, które jeździły już wcześniej po śniegu i miały okazję trenować. Tak, myślę o Pierre Thevenard, który kontrolą roweru i spokojem po prostu przyprawił wszystkich o zbieranie szczęki ze śniegu i poziomu, jaki można w tym osiągnąć. Właśnie przez jego „popis” poczułem, że wiele osób chciałoby spróbować rozwijać ten sposób jazdy.

A czemu bałagan? O ile pierwszy dzień poszedł bez dziwnych niespodzianek i zgodnie z planem, tak drugiego dnia starty były opóźnione o pół godziny, a do tego zamieniona kolejność kobiet z mężczyznami, o czym nikt nie powiadomił bezpośrednio. Jeśli kogoś nie było pół godziny przed startem na górze, zwyczajnie nie startował. Kilku zawodników, w tym Filip, po prostu musieli wbić się prosto z orczyka do bramki albo DNS.

Filip Miksa / zdjęcie: Tomasz Seruga

W ogólnym rozrachunku, więcej superlatyw niż negatywów. Sama w sobie konwencja ma bardzo duży potencjał i uważam, że takie wydarzenie ma duże pole do rozwoju pod kątem promowania rowerów zimą, co być może będzie popularyzowane. Lecieć bokiem, sto na godzinę, na rowerze, po śniegu, to mega frajda! Mimo odczucia, że to pierwszy raz i jest wiele niewiadomych, nowych i niecodziennych rzeczy, jako rozgrzewka do sezonu i coś, co dorzuci trochę zabawy, dystansu i pasji w poważnych zawodach, ma swoje miejsce gdzieś w szeregu UCI.

Tekst: Bike Point Łódź
Zdjęcia: Tomasz Seruga