Jesteśmy świeżo po zawodach Pucharu Narodów Enduro World Series 2019, które odbyły się we włoskim Finale Ligure. Reprezentacja Polski w składzie Mariusz Jarek, Michał Makowski i Łukasz Szymczuk zajęła 20 lokatę. Co nieco o samych zmaganiach oraz swoim rowerowym świecie opowie nam Łukasz „Lusiek” Szymczuk.
Justyna John, 43RIDE: Dzień dobry, jak tam po zawodach?
Łukasz Szymczuk: Cześć, uff… był to jeden z cięższych wyścigów jak nie najcięższy w mojej karierze. Nie tylko z powodu ilości kilometrów, które musieliśmy pokonać między OS’ami oraz dzwonów, ale też mojej słabiutkiej dyspozycji. Niestety, tydzień przed zawodami, podczas testów Whyte’a, rozchorowałem się, jak 90% Polaków w tym czasie. Do Włoch wyjechałem z gorączką, a na rower wsiadłem dopiero w dniu treningów, gdzie na szczęście ekipa z SingleTrack Trips pomogła nam się przemieszczać między trasami. Tak więc same zawody mniej więcej od 2 OS’u wyglądały dla mnie bardziej jak przetrwanie, niż ściganie. Ale dość narzekania! Obok tych wszystkich negatywnych rzeczy przeżyłem coś niepowtarzalnego i niesamowitego, co tak naprawdę pomogło mi dawać z siebie wszystko co miałem tamtego dnia.
Puchar Narodów w ramach Enduro World Series to coś całkiem nowego w świecie rowerowego enduro – co nam powiesz na temat takiej formuły?
Uważam to za mega pomysł! Nie wiedzieliśmy jak to będzie wyglądać do ostatniej chwili, ja szczególnie, bo nie doczytałem regulaminu. Jak się okazało, każda osoba z 3-osobowego teamu mogła jechać jednocześnie, więc jak można się domyśleć, była to przednia zabawa. Oczywiście, o ile drużyna dogadywała się ze sobą, a niekoniecznie tak było (np. kłócący się Czesi). Zasada była jedna, wszyscy musieliśmy wystartować w przeciągu 1 minuty, co otworzyło nieco pole manewru do układania strategii. No właśnie… na pierwszy rzut oka wydaje się, że w enduro ciężko będzie współpracować, nie jest to przecież szosa czy nawet cross country. Otóż nic bardziej mylnego. Na tym wyścigu byliśmy świadkami niesamowitych rzeczy, które pokazywały siłę kooperacji. Na przykład team z Belgii oczywiście miał jako kapitana Martina Maesa i pozostała dwójka potrafiła tak się spiąć, że dojeżdżała na jego kole, pomimo że nie są zawodowcami. Ba! Jeśli dobrze pamiętam to na OS 3 Martin i jego kolega mieli 1 i 3 czas open (!), więc jak widać da się podciągnąć kogoś na zjeździe.
Team Poland oczywiście też miał swoją strategię, którą ustaliliśmy po piątkowym treningu. Trasa w Finale miała sporo płaskich odcinków, a szczególnie na OS 1 (Rollercoaster). Każdy z nas otrzymał zadania do wykonania na każdym z OS’ów i w głównej mierze nam się powiodło. Michał, jako że był najmocniejszy wydolnościowo, ciągnął nas na płaskim, Mario, jako że znał najlepiej trasę, był przewodnikiem na krętych i ślepych odcinkach, a ja prowadziłem tam gdzie czułem się najlepiej. Ale kluczowym elementem w strategii każdego teamu było, jak już wcześniej napisałem, gonienie najszybszego zawodnika, co pozwalało Ci brać w ciemno zakręty, hopki, ale też hamować nieco później niż “przewodnik”. Oczywiście takie podążanie za kimś jego prędkością często kończyło się dzwonami, no ale to już urok takiej formuły. Sam na jednym z odcinków poczekałem na starcie, aż chłopaki mi odjadą (chciałem mieć marchewkę przed sobą) i starałem się ich dogonić przed płaskim odcinkiem, żeby się trochę przewieźć. Niektóre plany nie były idealne i zaliczyłem dość mocną glebę i straciliśmy przez to prawie minutę… Ale wiadomo, to był każdego pierwszy raz, więc za rok niektóre rzeczy ulegną zmianie.
Puchar Narodów to nie tylko rywalizacja na trasie. W przeddzień zawodów na głównym placu odbyła się parada teamów po ulicach centrum, kończąc prezentacją wszystkich z osobna na scenie. No i właśnie – w mieście było bardzo dużo ludzi, którzy kibicowali wszystkim na przemarszu oraz na scenie i tutaj każda z drużyn podczas swojej prezentacji próbowała ukraść show. Widzieliśmy backflipy u Szwedów, prężenie muskułów u Nowozelandczyków i dziwne tańce Niemców. No i oczywiście przeróżne narodowe stroje. Stworzyło to niesamowitą atmosferę i trochę wprowadziło nastawienia bojowego w nas wszystkich. Oprócz tego każda z nacji miała przeznaczoną dla siebie kawiarnię/restaurację, gdzie można było przyjść i spróbować dań/przekąsek z danego kraju. Taka mini olimpiada.
Finale jak to Finale, nie zawiodło nikogo atmosferą na trasie. DH Men wiadomo, że cieszył się największą popularnością i nie zabrakło na nim “ludzkiego tunelu”, który dostarcza elektryzujących doznań, ale też cała trasa była usiana ludźmi jak na dobrych zawodach w downhill’u! Nie ważne kto jechał, zawsze było słychać doping. Taka dawka energii każe ci zacisnąć wszystkie palce na kierownicy, zostawiając w spokoju klamkę hamulcową. Reasumując, historyczny Puchar Narodów będę wspominał do końca życia i dzięki jeszcze raz chłopaki, że mogłem razem z Wami powalczyć z resztą świata!
Przez internet przetoczyła się fala komentarzy dotyczących Waszego startu w EWSie, a jak naprawdę to wszystko wygląda „od kuchni”?
No tak. Większość z nas, oprócz wsparcia sprzętowego w dużej mierze ściga się za swoje pieniądze. Ten nasz światek zawodniczy to ludzie, którzy kochają rywalizację i mimo, że nie ma takich możliwości, chce ścigać się z zawodowcami. Każdy z nas chce robić progres, iść dalej i wyżej. Enduro nigdy nie będzie wspierane przez PZKol i trzeba się z tym pogodzić, a z drugiej strony każdy z nas chce pokazać się na świecie i reprezentować nasz kraj. Każdy taki wyjazd np. na EWS czy Trophy Of Nations, mam nadzieję, że kiedyś zwiększy popularność samego enduro w Polsce (oczywiście jak zaczniemy bić się z czołówką) i pociągniemy ten sport dalej. Ale to wszystko kosztuje niemałe pieniądze. Moim zdaniem, zrobić dobry wynik bez profesjonalnego wsparcia na EWS jest niesamowicie trudno (ale nie jest to niemożliwe, choć mało prawdopodobne) z kilku powodów: bez mechanika, który po każdym treningu i w jego trakcie dba o najmniejsze szczegóły, zwiększamy prawdopodobieństwo usterki czy zmniejszenie wydajności np. układu hamulcowego. Każde takie drobnostki nakładające się na siebie powodują, że strata np. 4 sek to jest 20 pozycji… Brak fizjoterapeuty na miejscu to też słabsza regeneracja po treningu czy glebie.
Tak dla porównania, w sobotę przed dniem wyścigowym na ostatnim treningu poszliśmy wieczorem na plaże i paddock teamowy. Spotkaliśmy tam mechanika Adriana Daily’ego, który przy sztucznym świetle wymieniał wszystkie łożyska w rowerze. Gdzie ja w tym sezonie wymieniałem… raz. Na razie to są takie abstrakcyjne różnice, ale jestem pewien, że kiedyś tam dojdziemy.
Nie ma co się czarować, my jako Polska ciągle debiutujemy na EWS i czasem faktycznie może ludzie za ostro nas oceniają. Gdybyśmy mieli pieniędzy jak lodu ze związku, całe zaplecze i jeździli na takim poziomie jak teraz to ok… Piłkarze często za to obrywają, ale my raczej w pozycji piłkarzy nie jesteśmy. Wracając do finansowania – próbowaliśmy cokolwiek ogarnąć ze związku, ale wyszło jak wyszło. Mario i Michał opłacili wpisowe itd. ze swoich pieniędzy, a ja pojechałem za pieniądze mojego klubu KKW Nexelo Wałbrzych, który dostał od miasta ekstra zastrzyk na ten wyjazd. Chciałbym, żebyśmy wszyscy pchali ten sport do przodu, a nie oceniali siebie nawzajem i podcinali skrzydła.
No dobra, a sam Lusiek jak przygotowuje się do zawodów? Wiemy, że duże wsparcie zapewnia Ci polska dystrybucja rowerów marki Whyte.
Od kiedy zacząłem współpracować z Whyte’m, założyłem sobie 3 letni plan, gdzie każdego sezonu miałem ogarnąć poszczególne składowe kompletnego zawodnika enduro. Przechodziłem wtedy z XCE i szybko się okazało, że sama technika nie wystarczy w walce na OS’ach. Póki co uważam, że ogarnąłem enduro w 3/4, a ostatni element zostawiam na kolejny, już 3 sezon. Według mnie, aby zacząć jeździć równo i na wysokim poziomie, trzeba mieć na to pieniądze… Pierwszy sezon ścigałem się bez wsparcia finansowego z jakiejkolwiek strony i w momencie kiedy rozwalałem rower był zonk… Nie da się tak rywalizować, kiedy na wyścig jedziesz z nie do końca sprawnym rowerem i z myślą, że jak rozwalisz rower to nie będziesz miał za co go naprawić. Także jak najszybciej musiałem ogarnąć pracę i w tym roku skończyłem studia i podpisałem swój pierwszy kontrakt jako programista. Także pierwszy kamień milowy za mną :)
Kolejnym etapem była rozkmina sprzętu, a konkretnie jaki sprzęt potrzebuję, aby przy moim stylu jazdy spokojnie dojeżdżał do mety. Udało mi się nawiązać fajną współpracę z nową (jak na Polskę) marką rowerową, która specjalizuje się w enduro czyli, jak już wspomniałaś – Whyte Bikes, dzięki której mam na czym jeździć i nie muszę samemu kupować roweru na sezon. W pakiecie także załatwili mi wsparcie od Leatt oraz Garmin i już prawie o nic nie muszę się martwić, jeśli chodzi o sprzęt. Ten aspekt planu mam ogarnięty w 90%. Jedyne co mi pozostało, to nauka w ustawianiu zawieszenia i ogólnej fizyki roweru, bo chcę być świadomy tego, jak rower pracuje i czego sam od niego powinienem oczekiwać. Mamy już 2/4 z planu.
Ostatnim elementem moich przemyśleń było, czego potrzebuję pod względem wydolności. Ten rok akurat głównie przesiedziałem w pracy przed kompem i niewiele jeździłem na rowerze i brutalnie się przekonałem o moich słabościach na EWS w Val Di Fassa, ale przynajmniej 3 z 4 punktów w moim planie zostało wypełnione.
Ostatnim etapem jest wyegzekwowanie pierwszych trzech wymagań, co zostawiam sobie na kolejny rok, przez co mój plan treningowy będzie bogatych w długie treningi szosowe (albo gravelowe) i ogólnorozwojowe na siłowni. 2 lub 3 jednostki mam nadzieję, że uda mi się przeznaczyć tylko na zjazdy i technikę, które w tym roku były moją jedyną formą treningu. Mimo, że mieszkam w górach (Boguszowie) to nie do końca mi pasują tamtejsze trasy. Mam wyciąg pod nosem, ale nie ma tam tego, czego mi potrzeba, choć pracuję nad tym :) Pierwszą połowę sezonu dość sporo przejeździłem z Mariem i poznałem nowe miejscówki takie jak Kouty czy Czarną Górę, na które mam dość daleko, więc najczęściej bywam na Ślęży. Knurświny z Wrocka zbudowali tam trochę dobrych singli, a ja mam do nich 45 minut. Sam lubię budować trasy i trochę już ich powstało na moim podwórku. Niestety, były to czasy kiedy ścigałem się w XC i nie do końca nadają się pod moją Czarną Rakietę. Teraz nie mam już na to czasu, bo zawsze to będzie kosztem pracy lub treningu. Absolutnie nie chcę narzekać, bo mam lepiej niż większość zawodników, ale jak już wybrzydzać to na całego :D Chcę mieć takie trasy jak na EWS, a o takie nie łatwo – tyle w temacie.
Sezon dobiega końca – jesteś zadowolony ze startów w 2019 roku?
Myślę, że tak. Bardzo się rozwinąłem i jak wcześniej pisałem, wypełniłem swój plan ten sezon. Najbardziej cieszę się z tego, że na niektórych wyścigach w Polsce udało mi się skubnąć parę OS’ów w najmocniejszej obsadzie. Robiłem dużo analiz porównawczych z kamerki pokładowej z innymi szybszymi zawodnikami i zaskoczyłem się nie raz, szczególnie z porównań poszczególnych kawałków trasy z ostatniego wyścigu w Finale. Nie będę mówił konkretnie, bo kiedyś, mam nadzieję, sami zobaczycie takie porównanie czasów na oficjalnych wynikach nie z kawałka, ale z całej trasy. Dobre wyścigi dały mi niezłego kopa, zastrzyk pewności siebie oraz motywacji. Te bardziej zjazdowe wyścigi szły mi super, te bardziej wydolnościowe – już nie. Sporo ścigałem się w Czechach i pod koniec sezonu udało mi się wskoczyć na podium w elicie. We wszystkich wyścigach Polskich ani razu nie wypadłem z TOP5, mimo że nieraz miałem sporo przygód. Nie udało mi się wygrać ani razu, ale dwa drugie miejsca i jedno trzecie jest jak najbardziej OK na tym etapie.
Jedyne czego mi brak w tym sezonie, to brak kwalifikacji do EWS… W tamtym roku spokojnie się dostałem, a w tym roku chyba za bardzo liczyłem na jakieś punkty z wyścigu Val Di Fassa, gdzie uszkodziłem oponę, spóźniłem się na start i dostałem 5 min kary, przez co zostałem sklasyfikowany na ostatnim miejscu i nie dostałem ani jednego punktu. Dlatego za rok raczej nastawiam się na EWS100 i na razie mi to wystarczy. Trasa taka sama, a czas i tak będę mógł sobie porównać do zawodników z normalnego EWS, więc jakoś się tym nie przejmuję. Podsumowując – zadowolony jestem w 90%.
A teraz nasze ulubione pytanie –jakie są Twoje plany na sezon 2020?
Największą zmianą będzie oczywiście profesjonalny plan treningowy, jak za moich dawnych czasów z XC, czyli 4 punkt z mojej listy. Oczywiście zostaję z markami Whyte i Leatt. Co do roweru, nie podjąłem jeszcze decyzji. Miałem pomysł, aby wrócić do modelu z poprzedniego sezonu, czyli S150 i na dwa duże koła, bo aktualnie mam G170 w wersji mullet (przód 29″, tył 27,5″). Jest to spory dla mnie dylemat, bo bardzo się polubiliśmy z moja Czarną Rakietą… Zima z pewnością rozstrzygnie ten mój wewnętrzny spór. Zakochałem się w sprężynie jako tylny amortyzator podczas wyścigu w Finale i to chyba będzie dla mnie jedna z kluczowych zmian w cały setupie.
Ten sezon ścigałem się pod szyldem Whyte Racing / KKW Nexelo Wałbrzych, czyli tak jakby byłem w dwóch klubach jednocześnie. KKW jest moim macierzystym teamem, w którym jestem od kilkunastu lat i to z nimi zdobywałem swoje pierwsze tytuły mistrzowskie w XCE. Na tę chwilę zostaje tak, jak jest, czyli Whyte + KKW.
Kalendarz 2020 na pewno będzie wypełniony przez polskie i czeskie zawody w jak największej ilości. Myślę, że uda się pojechać na 2 EWSy w Val Di Fassa i Petzen i może też na europejską serię EWS. W planie także jest Triple Crown w Walii, a raczej 3 wyścigi wchodzące w jego skład, którego sponsorem jednego z nich jest brytyjski Whyte. Na pierwszy rzut oka kalendarz wygląda dość obficie, ale chyba dam radę ogarnąć cały. Celem kolejnego roku będzie wygrana jednej edycji Pucharu Czech i jakiegoś wyścigu w Polsce. Poprzeczka jest dużo wyżej niż teraz, ale wierzę, że odpowiednio wysoko przy dobrych wiatrach :).
To dobry plan, zazdroszczę Ci szczególnie tego Petzen.. W takim razie trzymamy kciuki – powodzenia!