Cześć! To znowu ja. Poprzednią część skończyliśmy odpoczywając po zatruciu pokarmowym w schronisku Cyrla. To kolejne na trasie mega miejsce, nawet czas leci tam do tyłu, polecam odwiedzić i rozejrzeć się w środku. Mają też dobre lokalne piwko, a to nie jest tekst sponsorowany. Ale następne już mogą być, bo mi trzeba hajsu na tripy, także zapraszam :D
Dzień 9- Beskid Sądecki / Beskid Niski
Tak czy siak wyzdrowiałem i ruszam dalej, czeka mnie ten krosiarski i bardziej płaski obszar Beskidu Sądeckiego, w którym rodzynkiem był zjazd z Jaworzyny do Czarnego Potoku. Gdyby go wyczyścić to mamy epicki i bardzo długi singielek – prawie nieuczęszczany, bo większość ludzi na górę wjeżdża kolejką (#niechktoś).
Niestety stopień zakrzaczenia i leżących drzew jest tu porównywalny z najdzikszymi lasami Beskidu Niskiego, do którego zresztą wjeżdżam po przelocie przez Krynicę. Cały czas mnie kusi zajechać na Słotwiny, ale czas goni, bike parki muszą poczekać, uzdrowisko też przelatuję bez postoju. Zwalniam na deptaku, gdzie typ tak pizgał na saksofonie Sound of Silence, że można było się wzruszyć. Z wkręconą w głowie nutą wdrapuję się na Huzary, które wydają się wtedy, idąc pod górkę, całkiem spoko zjazdem. Sprawdziłem to jakiś czas później i jednak tak średnio i krótko, choć w pętlę można wkleić. Ciekawostka – na górze Huzary są ujęcia wody dla okolicy, skubańce mają w kranach mineralkę i to taką premium, cała góra pachnie zdrowiem. Później wjeżdżam już w dzikie ostępy, nawet witają mnie kości jakiegoś biednego obgryzionego zwierzątka.
Cały czas mam je w głowie z uwagi na czekający mnie nocleg. Są też krowy, więcej krów niż ludzi, prawie jak w Alpach :) Jadę na zmianę zwózkowymi drogami, szutrami i gładkimi singlami i jaram się, bo jestem prawie w domu. Uwielbiam ten dziki klimat naszego Beskidu, nigdzie takiego nie ma. Prawie nie ma też śladu po zatruciu, więc kręci się na tyle dobrze, że miejsce na nocleg znajduję na przypale już przy zachodzie słońca. Ciekawostka – to nie takie proste znaleźć dobre miejsce na hamak, nawet w lesie.
Podsumowując dzień 9: 50,29km, 1755 up; Cyrla – Hala Pisana – Hala Łabowska – Runek – Jaworzyna Krynicka – Czarny Potok – Krynica – Huzary – Mochnaczka Niżna – Banica – gdzieś przed Ropkami. W końcu jakieś kilometry pokręciłem
Dzień 10- Beskid Niski
Jak pisałem – nie zawsze łatwo znaleźć dobrą hamakownię w lesie, ale tym razem udało się idealnie, śmiało mógłbym tu zabrać kogoś na nocleg – las na skraju łąki jak z tapety Windowsa XP + strumyk obok, bajka, godne to i sprawiedliwe.
Rower dostaje kolejne spa i nowe klocki, niestety jedna para wylatuje mi z ręki prosto w ściółkę i tracę godzinę nie znajdując jej. Na szczęście babcia nauczyła, że trzeba mieć wszystkiego dwa komplety :) Dalej mamy klasyczny Niski, dziko, gęsty las, zero ludzi i gładkie single.
Po kolei – Kozie Żebro zakończone jednym ze stromszych zjazdów w tym Beskidzie, prosto na herbatkę w bazie namiotowej Regietów. Potem Rotunda, z klimatycznym cmentarzem. Leżą tu biedne Hansy i Ivany z I WŚ, zwiezieni przez tysiące kilometrów na śmierć w bitwie o jakąś przełęcz, której nazwy nikt już nie pamięta. Życie gunwem. Ale do tematu- w tej części Niskiego amortyzacja nie bardzo ma co robić. Miałaby co robić na Popowych Wierchach, gdyby jechać je w drugą stronę, bo muszę pchać rower pod długi i stromy dywan korzeni.
W moim kierunku zjazd stamtąd jednak nie jest w żaden sposób wymagający. W końcu docieram do Bacówki w Bartnem i zaskakuję obsługę zamówieniem Coli. Znajdują ostatnią gdzieś w piwnicy, sorki następnym razem wezmę browara jak człowiek. Jest 19 i jestem na granicy Magurskiego Parku Narodowego, decyduję, że dotrę co najmniej do połowy i kimnę w jakiejś wiacie. Jeszcze prawie glebię na rozwieszonej na szlaku stalowej lince i jestem w parku.
MPN wygląda, jakby był stworzony pod rower, GSB tutaj to jeden wielki płynny singiel z elementami ęduro, np. na Kolaninie, którego duża część jest też naprawdę stroma! Naprawdę dobrze to wygląda i aż żal bierze, że nie można tam jeździć. W oczy kolą natomiast ślady czegoś dużo cięższego niż rower + leśni robią zwózkę, ale rowerem to grzech, więc absolutnie nie zachęcam.
Mijam dwie fajne i solidne wiaty, bo na mapie jest kolejna, niestety akurat ona okazuje się tylko zadaszonym stolikiem i ławkami przy samej drodze. Cyganie pewnie dilują tu tombakiem, ale muszę chwilę odpocząć, więc rozkładam się na ławce i idę w krótką kimę. Nie pomaga fakt, że niedaleko przejeżdżają co jakiś czas samochody, więc poczucie bezpieczeństwa na tym noclegu jest żadne.
Podsumowując dzień 10: 48,28km, 1676 up; Ropki – Hańczowa – Kozie Żebro – Regietów – Rotunda – Wołowiec – Bartne – Wątkowa – Ostrysz – Kolanin – jakaś ławka. Dziki wschód, MPN i spałem jak żul.
Dzień 11- Beskid Niski vol.2
Krótka drzemka na ławce i ruszam dalej w MPN. Jak już zasnąłem, to spało się doskonale, twarde jest dobre dla pleców. Zdobywam mozolnie kolejne górki i w sumie to aż do szczytu Kamienia nie ma tu nic ciekawego. Za to ww. to chyba epicka rzecz! Jest tu mega dużo kamieni, zarówno małych jak i dużych (kamienie na Kamieniu, niesamowite prawda?). Jest stromo, technicznie, ale momentami wygląda też, że szybko i płynnie. Ciężko sprowadzać*. Ta góra kończy obszar parku narodowego, więc podjarany ruszam przez pola do Kątów.
Zjazd przez te pola to jeden z bardziej wymagających zjazdów przez pola jakie robiłem ever, jest tam nawet segment na Stravie o wspaniałej nazwie: „Krowa szybciej zlezie niż ty zjedziesz”, czy jakoś tak. Krowy jeszcze spały, więc nie wiem, a ja na śniadanie pod sklep dojeżdżam o 6 rano, kiedy lokalni zawodnicy kończą drugie piwo, taki klimat.
Porządna wyżerka i wdrapuję się na Grzywacką, ciesząc się widoczkami. Po niej następuje zakrzaczony i rozkopany teren typowy dla tego rejonu. Aż do Chyrowej jest lipa i prawie zero flow. Za to w samej Chyrowej odwiedzam zaprzyjaźnioną familię (Kosta, Agata i dzieciaki – wielkie dzięki za gościnę i ze możliwość ogarnięcia się <3). Teraz to jestem już u siebie, na terenie, po którym jeżdżę na co dzień, fajnie go zobaczyć z innej perspektywy. Świetnie się bawię, aż do Nowej Wsi, gdzie uświadamiam sobie, że zostawiłem bidon niedaleko pustelni i muszę się wrócić.
Wypych na Cergową, chwila popasu na wieży i ruszam dalej. Trzeci OES z Dukielskiej Wyrypy ’21, kto był ten wie. Odpuszczam część pierwszej ściany, bo jest mocno zasyfiona, a rozwalić się 150 km od mety raczej nie chcę. Cała reszta bajka, jak zawsze.
Potem asfaltuję do Iwonicza Zdroju, gdzie ustawiłem się z ziomeczkiem (thx Jopek! Krótki Szpic crew!), który ratuje mnie powerbankiem i użycza nowych okularów, bo swoje zgubiłem w międzyczasie. Oczywiście pijemy po browcu i zaliczamy wspólnie odcinek GSB do Rymanowa Zdroju, po czym ruszamy w swoje strony. Ja wdrapuję się na Wołtuszową i dalej w stronę Wisłoczka. Po drodze poznaję lokalsa (pozdro Remik), razem zjeżdżamy do bazy namiotowej znanej niektórym z filmów, głównie za sprawą wodospadu. Nie rozkładam hamaka, zaklepuję sobie miejsce w wielkim namiocie i to była dobra decyzja, bo w nocy przychodzi zmiana pogody. Ale wcześniej prysznic pod wspomnianym wodospadem, króciutka sauna i kilka piwek przy ognisku na zakończenie idealnego dnia.
Podsumowując dzień 11: 57,29km, 2297 up; Przeł. Hałbowska – Kamień – Kąty – Grzywacka Góra – Łysa Góra – Chyrowa – Kamienna Góra – Nowa Wieś – Cergowa – Lubatowa – Iwonicz Zdrój – Rymanów Zdrój – Wołtuszowa – baza Wisłoczek. *kmwtw. U siebie!
Dzień 12- Beskid Niski / Bieszczady
Budzi mnie największa ulewa w życiu, ściana deszczu i piorunów. Próbuję ratować buty i pranie, ale za późno. Na szczęście dzień był ciepły i mokre ciuchy nie przeszkadzały tak bardzo. Rano przejmuję obowiązki bazowego od Dominika (pozdro!), dostaję piwko i ruszam dalej w stronę Puław. Wesołe asfaltowanie przerywa mi spęd krów, próbuję je wyprzedzić, ale wtedy wszystkie zaczynają biec, ku radości prowadzących je ludzi. Także chcąc nie chcąc biorę udział w pędzeniu stada zamykając prawą flankę i podoba mi się, krowy dobre ziomki.
Przez pasmo Bukowicy biegnie typowy dla Niskiego singiel przez łąki i lasy. Jest w całkiem dobrym stanie i można poczuć flow. Niestety po widokowym zjeździe z Tokarni zaczyna się gnój trwający z przerwami do Komańczy, nie polecam tego rejonu. Wkur… na leśników za to co zrobili z tym szlakiem, docieram w końcu do schroniska – żarcie i koty poprawiają humor.
Ciekawy był odcinek Komańcza – Duszatyn, na sucho pewnie petarda. Ja miałem straszne błoto, a i tak było dobrze. Plan był spać w okolicy tego drugiego, ale lewe pole namiotowe jest pełne + słabo z miejscem na hamak, przeważają niskie krzaczki albo kompletne zarośla. Jadę dalej i spotykam oko w oko pierwsze lisy (wystąpią jeszcze kilka razy). Mylę też trasę – kiedyś przechodziła przez Osławę, która po nocnych opadach jest rzeką po kolana, a przy okazji wpadam dwa razy do wody, po razie w każdą stronę.
Szlak do Jeziorek Duszatyńskich jest spoko i do podjechania. Problem w tym, że jest wieczór, a klimat na miejscu nie zachęca do spania, coś jak na cmentarzu w nocy. Postanawiam wejść na Chryszczatą, a zjazd z tejże do jeziorek mógłby być oesem Baligrodzkich zawodów dobrych kilka lat temu (btw: dwa odcinki leciały z tej góry, tylko w drugą stronę). Wypychanie tam roweru po ciemku nie jest łatwe, do tego czasem widzę oczy między drzewami, więc atmosfera 10/10. Cały czas obserwowany docieram na górę. Jest 23, jem zupkę, rozkładam się w wiacie i zasypiam. Budzi mnie hałas, coś strąca moje rzeczy leżące 50cm ode mnie, nie polecam takiej pobudki. Robię obchód i kładę się już z gazem i nożem w rękach, z postanowieniem, że bez walki się nie dam zjeść. Na szczęście do rana jest spokojnie.
Podsumowując dzień 12: 49,56km, 1666 up; Wisłoczek – Puławy – Tokarnia – Komańcza – Duszatyn – Chryszczata. Deszcz, gnój i duszatyński silent hill
C.d.n. Do zobaczenia w następnym odcinku! – Ziber
PS. Jak byście mieli jakieś pytania czy uwagi to śmiało piszcie w komentarzach na fb.
Kilka słów o autorze – Ziber
Na rowerze w górach od 2011. Żywy przykład na to, że skill nie zawsze idzie w parze ze stażem :P Jeszcze wolę technicznie, ale pracuję nad tym – jak nie mam kontuzji, a teraz mam, dlatego to czytacie. Podkarpacie reprezent :D